MMORPG.pl
https://mmorpg.pl/

Konkurs - wygraj konto WoW
https://mmorpg.pl/viewtopic.php?f=45&t=22241
Strona 1 z 3

Autor:  Braveshan [ 16 lis 2006, 21:31 ]
Tytuł: 

Ojciec obiecał mi, że kiedyś nadejdzie dzień spotkania z Malfurionem Stormrage.
Ten dzień właśnie nadszedł.... Bylem bardzo podekscytowany.
Przemierzając Darnassus podziwiałem jego piękno, lecz dopiero komnaty Malfuriona przeszły moje najśmielsze oczekiwania...
To było najwspanialsze miejsce jakie kiedykolwiek widziałem
Z obawą próbowałem wejść do środka, wszechobecny hałas codziennych spraw zagłuszał me myśli.
Oczy zaszły mi się mgłą, ręce zaczęły drzeć, w ustach zrobiło sucho.
"Tak! To sie dzieje naprawdę. Za chwilę spotkam się z Malfurionem,
chyba oszaleje!" Wszystko nagle zawirowało mi w oczach. Czas prawie
stanął w miejscu. Ostatkiem sił spojrzałem na ojca i przechodnie elfy. Wszyscy
dookoła ruszali się jakby w zwolnionym tempie, wydając z siebie jakieś
przytłumione, głuche dźwięki. W jakiś sposób byłem w stanie dostrzec
przerażenie w ich oczach. Na twarzach grymasy, obawy? Kiedy próbowałem wejść do środka dygotałem ze strachu.
Malutkie kropelki potu
zaczęły spływać mi po czole.
Dźwięki... te dźwięki były okropne.
Słyszałem ogromny trzask stukających butów o podłoże.
Wydawało mi się, że sapię przy poruszaniu obrzydliwie. Próbowałem
zasłonić rękami uszy. "Niech to się wreszcie skończy!"
Nagle....
Malfurion... To był On.
Powoli odwróciłem głowę w jego stronę. Wykrzywiona linia ust, uśmiechał się.
Napawał się moim przerażeniem. I to spojrzenie! Jego oczy
prawie płonęły! Zacisnąłem powieki, mocniej zasłoniłem uszy.
Niczego nie widziałem ani nie słyszałem. Świat przestał
istnieć.
Po chwili poczułem lekkie uderzenie w ramie. Otworzyłem oczy.
Co jest grane?
- Wyglądałeś jak byś co najmniej zobaczył stado krwiożerczych orków biegnących prosto na Ciebie - odezwał się niski przyjemny głos.
To był Malfurion.
O mało nie spadłem z łóżka..
No właśnie, łóżko!
Znajdowałem się w pięknie udekorowanej sali. Leżałem na łóżku, byłem sam w komnacie, no oprócz Malfuriona.
- Pewnie zastanawiasz się, dlaczego spotykamy się w takich dziwnych okolicznościach... dlaczego w ogóle się spotykamy.
Nic nie odpowiedziałem. Patrzyłem z fascynacją w głębie jego pięknych oczów. Oczów z których biła mądrość i szlachetność.
- Jestem pewny, że nie masz pojęcia co łączy mnie i Twojego ojca.... Twego prawdziwego ojca oczywiście.
- Prawdziwego? - zapytałem z przerażeniem w głosie - Chcesz powiedzieć... powiedzieć że... że... że Shadowfury nie jest mym prawdziwym ojcem?
Chwila napiętej ciszy. Malfurion wstał i podszedł do okna zasłaniając zasłony. W komnacie zrobiło się dziwnie ciemno i jednocześnie zimno.
- Nigdy tak na prawdę nie znałeś swego prawdziwego ojca. Nigdy tak na prawdę nie zamieniłeś z nim ani jednego zdania. A znasz go doskonale – spokojnie powiedział Malfurion.
Kkk...kto....kto nim jest? - odparłem z przerażeniem.
Lekki uśmiech zagościł na ustach Druida.
Ja. Ja jestem Twym prawdziwym ojcem.
Prawie urwało mi nogi
- Otóż świat nigdy tak na prawdę w najmniejszym stopniu nie podejrzewał, że miałem dziecko. Bo kiedy? Z kim? Gdzie? I jak? A jednak.... Razem z Twoją matką, której nie znasz i która w mojej pamięci zajmuje ostatnie miejsce żyliśmy razem na uboczach. Spotykaliśmy się potajemnie, teraz to nawet nie wiedzieć dlaczego. Jednak to nie o tym chcę Ci powiedzieć. Grozi Ci śmiertelne niebezpieczeństwo. Bogowie mnie o tym uprzedzili. Miałem wizje... synu. Illidan poluje na Ciebie. W jakiś sposób dowiedział się o Twoim istnieniu i niczego nie pragnie bardziej niźli Twojej śmierci. Nie mogąc pokonać mnie, spróbuje zemścić się zabijając Ciebie. Myśli, że ja o Tobie zapomniałem.
Pewnie zastanawiasz się, dlaczego po prostu nie pozwolę mu Ciebie zabić. Są tego dwa powody. Za bardzo Cię kocham. Mimo tego, że nigdy mnie nie znałeś, ja zawsze opiekowałem się Tobą. Obserwowałem Cię w lesie, gdy poznawałeś przyrodę i zaprzyjaźniałeś się ze zwierzętami. Nawet wiem, że kiedyś jaskinie dzieliłeś z jednym niedźwiedziem, którego nazwałeś Bombel. Nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo chciałem z Tobą porozmawiać. Jednak nie to jest najważniejsze. Jak już mówiłem, miałem wizje. Ty masz być mym następcą. Ty będziesz sprawował piecze nad naszymi lasami po moim odejściu. Ty masz za zadanie zaopiekować się Elfami! W przeciwnym wypadku zapanuje chaos! Drzewa zapłoną ogniem zniszczenia a Kaldorei zostaną unicestwione. Nie będzie juz rasy Nocnych Elfów, nie będzie już pięknych lasów i wspaniałych gajów. Nie będzie już nic! Dlatego synu musisz walczyć, musisz pozostać przy życiu, musisz się wszystkim zaopiekować. Tak naprawdę nasz los, leży w Twoich rękach.
Zemdlałem...
Obudziłem się w swoim domu. Pospieszyłem po kartkę i pióro zaczynając przelewać me myśli na papier....

Autor:  Chrisq [ 16 lis 2006, 22:58 ]
Tytuł: 

Historia pewnej bitwy – by chrisq

Kolejna walka, kolejne starcie. Głośne oddechy zewsząd dochodzą. Postać w kapturze stoi w małym pomieszczeniu, oparta o ścianę, czekając na początek. Raz po raz przed jego oczyma przebiegają ludzie, gnomy, elfy i krasnoludy spieszące w stronę potężnej bramy. Nagle podbiega do postaci niski, rudowłosy krasnolud:
- Ulviir psia jucha, ruszta dupsko i do bramy! Będziesz tu tak stał aż po zmierzch? – ryknął z całych sił w stronę postaci.
-Idę, idę – wydał z siebie głębokie westchnięcie – Czy ja zawsze musze wszystko robić... – mruknął pod nosem powoli podążając z krasnoludem w stronę wyjścia z pomieszczenia.
Wyszli na zewnątrz, a światło słoneczne oświetliło bladą twarz schowaną pod kapturem.
- Dlaczego do jasnej cholery wszystkie elfy muszą być takie powolne! – ryknął krasnolud.
- Lepiej mnie wzmocnij ty leniwy krasnoludzie – wycedził przez zęby Ulviir nakładając kolejna porcje trucizny na sztylety.
Pod bramą aż się kotłowało, wszyscy na swych rumakach, tygrysach i mechanicznych stworach parli na bramę aż ta drżała ledwo wytrzymując nacisk tłumu. Spokojnym krokiem Ulviir podszedł do bramy wraz z krasnoludem i gwizdnął przyzywając swojego tygrysa. Pokurcz zrobił to samo, i zaraz siedział już na ogromnym baranie. Zawołał radośnie:
- Czas skopać trochę tyłków Ulv nie?
- Primall, ty tylko leczysz, ty nie potrafisz kopać tyłków- rzucił z wyraźnym uśmiechem elf. Zajmij się proszę moim tyłkiem to może wygramy.
Krasnolud burknął bliżej niezidentyfikowaną wiązankę przekleństw pod nosem i wyprostował się czekając na rozpoczęcie bitwy. Nie minęło parę sekund i brama otworzyła się z przeraźliwym skrzypieniem wpuszczając tłum poza nią. Primall ryknął donośnie:
-Idziemy po was wy wstrętne odchody Kodo!
W odpowiedzi zaraz dało się słyszeć „Kek agakho keksa”, co nie wzbudziło zbyt wielkiego entuzjazmu w szeregach Aliantów. W oddali widać było pojedynek paladynów którzy to jak widać nie interesowali się za bardzo bitwą. Zostali skomentowani jednogłośnym westchnięciem Aliantów. Pierwszą zdobyli Stajnię, potem przyszedł czas na Kopalnię i Kuźnię. Wydawać by się mogło, że Alianci wygrają jednak wtedy mały oddział z szamanem na czele rozbił grupkę broniącą Kuźnię. Ulviir szybkim susem ruszył z Kopalni w stronę kamiennego mostu przy Farmie, jednak natknął się na siedzącego maga. Szybko ukrył się w cieniu i po cichu podszedł za plecy czarownika. Przyjrzał mu się bliżej i wziął zamach… Odgłos metalicznego brzdęku, zapach krwi i jęk konającego maga dał się słyszeć wtedy na moście. Ulviir otarł krew ze sztyletu i ruszył wpław przez fosę w stronę Kuźni, już był na brzegu, już widział flagę gdy poczuł swąd palonego ubrania i cos piekielnie gorącego uderzyło go w plecy. Odskoczył jak najszybciej i obrócił się w stronę z której przyleciała ognista kula. Stał tam, na środku cmentarza, ten sam mag, który jeszcze minutę temu konał na kamiennym moście. Już przygotowywał zaklęcie, strach w oczach Ulviira, pot kapiący na wyschniętą trawę … wtem mag rzucił się do ucieczki w stronę fosy. Elf przez chwilę przyglądał się temu ze zdziwieniem, lecz już za chwilę oprzytomniał i roześmiał się w niebogłosy:
-Haa! Do czego to doszło, że nawet horda ode mnie ucieka w popłochu! – ryknął donośnie klepiąc się po kolanie ze śmiechu.
Wtem zza budynku wychylił się Primall trzymając w ręku laskę przypominającą wielkiego lizaka:
-Ostatni raz ci dupę ratuje ty chędożony elfie. „Ty nie potrafisz kopać tyłków” Zaczął przedrzeźniać krasnolud, marszcząc przy tym niemiłosiernie brwi.
Elf odetchnął głęboko i wycedził:
-Dzięki Prim.
Krasnolud skinął głową i ruszył z powrotem za budynek. Po chwili flaga była zdobyta, liczba surowców była prawie kompletna, a dwójka bohaterów raz po raz wprowadzała w szyki wrogów zamęt. Zapach spalenizny, rozkładającego się ciała i odoru dochodził zza mostu. Coś się zbliżało, coś paskudnego.
-Prim, coś tu lezie, przygotuj się. – rzucił przez ramię Ulviir
-Spokojna dupa Ulv, mam wszystko na miejscu – poklepał się po kroczu i zarechotał donośnie.
Zza mostu wyłoniła się postać nieumarłego odzianego w ciemne szaty i spiczastą, rogatą czapkę. Towarzyszył mu wielki Infernus. Strach przeszył twarze aliantów, chwycili za bronie gotując się do ostatecznego starcia. Infernus rzucił się w stronę tłumu rozdeptując wszystko po drodze. Elf z krasnoludem ruszyli mu naprzeciw, dwie jakby mydlane bańki zabłysły nad ich głowami. Ulviir wyciągnął z kieszeni mała buteleczkę i wypił ją do dna. Rzucił się miedzy nogami Infernusa i wbił mu sztylet w plecy. Primall zaczął chłostać go zaklęciami światła przy tym lecząc rany elfa. Pewien wojownik człowiek, staranował mrocznego maga dosłownie trafiając jego „Niepowstrzymaną siłą” prosto w czaszkę, która poturlała się ze stukotem po moście. Po paru minutach zaciętej walki Infernus padł, surowce zostały zebrane. Wygrali, alianci wygrali. O zachodzie słońca oboje – elf z krasnoludem oparci o siebie dysząc niemiłosiernie wrócili do pomieszczenia. Raz jeszcze Primall wyjrzał zza bramy na spokojne teraz wzgórza Arathi Basin i zarechotał donośnie łapiąc się za brzuch i pokazując coś palcem:
-Co jest Primall? – wydyszał Ulviir
-No kruca, nie mogę no cholera, nie mogę. A ci dwaj nadal dupy se kopią! – teraz elf zauważył także to o czym mówił przyjaciel i uśmiechnął się mu wtórując. A na horyzoncie, widać było dwie bańki jakby mydlane, raz po raz systematycznie otaczające dwie postacie ubrane w zbroje. Czy oni nigdy nie mają dość? Ah ci paladyni…

Autor:  hldn [ 16 lis 2006, 23:30 ]
Tytuł: 

Historia zaczyna się w mieście Thelesmar, krainie Loch Modan. Życie krasnoluda Thora nie było usłane różami. Każdy dzień był dla niego walką o przeżycie, miał marną pracę. Głównie był farmerem, posiadając mały skrawek pól w Wetlands, gdzie albo plony były marne albo ciągle były napadane przez destrukcyjne ghoule. Zimową porą Thor zajmował się rybołówstwem, też z nie najlepszym skutkiem. Niestety nasz bohater miał pewną wadę, która na pewno nie przyczyniała się do jego sukcesu. Otóż Thor był alkoholikiem i każdą zarobioną srebrną monetę wydawał na kufle złocistego krasnoludzkiego piwa, ważonego w dość nieciekawej tawernie, gdzie można było spotkać od podejrzanych czarnoksiężników po zwykłe małe szalone gnomy. Pewnego dnia, gdy znany nam krasnolud sączył kolejny kufel piwa, wraz z swoimi równie marnymi przyjaciółmi, do tawerny wkroczyli gwardziści ubrani w lśniące zbroje i aksamitne tabardy. Jeden z nich dźwigał na plecach ogromny złocisty topór, którego blask był wprost oślepiający. Ich tabardy wyraźnie wskazywały na Ironforge - czyli nie byli byle kim - pomyślał Thor.
- Szukamy krasnoluda Thora - powiedział donośnym basowym głosem jeden z nich do podstarzałego barmana. Thor pomyślał, że nic dobrego z tego spotkania nie będzie więc czym prędzej wyszedł tylnym wejściem tawerny. Ledwie zrobił dwa kroki gdy poczuł ucisk. Potężny brodaty krasnolud trzymał go za ramię.
- Mam go! - krzyknął.
- Czego chcecie, żołnierze Ironforge'u! Jestem zwykłym farmerem, na nic wam potrzebny! - Ledwo skończył a z drzwi wyszło dwóch wcześniej wspomnianych gwardzistów.
- Sam król wzywa cię do stolicy, musisz pójść z nami. Pójdziemy do twojego domostwa, żebyś zabrał wszystkie sobie cenne przedmioty i poszedł z nami.
- Ale dlaczego? - spytał oszołomiony.
- Prowadź! Nie pozostało wiele czasu.
Thor uważnie im się przyjrzał i wiedział że to nie żarty, szarpnął ramieniem by wyjść z uścisku olbrzyma. Była noc, szli w stronę chaty Thora. Ten zastanawiał się co może zabrać ze sobą. Przecież nie miał żadnego majątku a jedyna cenna rzecz jaką posiadał był złoty naszyjnik, który wyłowił pewnej mroźnej zimy z pobliskiego jeziora.
- Idźmy do Ironforge - powiedział - wszystko co jest mi potrzebne mam tu, przy sobie.
- Dobrze więc, droga jest krótka lecz szlak często jest napadany przez ghoule, jednak gdy się pośpieszymy możliwe, że uda nam się je ominąć. Szli ścieżką prowadząca z miasta, później doszli do starych tuneli górskich, które o tej porze były zupełnie puste. Cała podróż przebiegła bardzo spokojnie. Gwardziści w ogóle się nie odzywali co akurat pasowało krasnoludowi ponieważ kłębiło się w nim milion myśli. Dlaczego akurat aż sam władca Ironforge chce widzieć się z nim, zwykłym farmerem albo i może pijaczyną. Doszli do ogromnych imponujących bram miasta. W okół zauważył jak mistyczni wojownicy walczą ze sobą w pojedynkach w celu przetestowania swoich umiejętności bitewnych. Widział maga w bloku lodu, który chroni się przed ogłuszającymi atakami łotrzyka. Widział jak łowca strzela w tarczę paladyna jednocześnie próbując osłaniać się przed wielkim rozwścieczonym tygrysem. Taaak, pojedynki te były bardzo ciekawe, jednak nie było na to teraz czasu. Gdy weszli to miasta jeden z gwardzistów wręczył Thorowi pierścień.
- To arkanitowy sygnet, który musisz ukazać straży króla gdy udasz się do niego na wizytę. Jako iż władca jest teraz bardzo zajęty spotkasz się z nim rano. Przenocować możesz w tawernie nieopodal domu aukcyjnego, powiedziałem tamtejszemu oberżyście o twoim przyjściu. Zabierając pierścień Thor bez słowa udał się bezpośrednio to tawerny. Tamtejszy właściciel był strasznie starym grubym krasnoludem. Wręczył mu klucz do jego pokoju, po czym udał się z powrotem na swoje zaplecze.
- Nie mogę, spać... Czym można się zająć w tym wszawym mieście - pomyślał Thor. Odpowiedź przyszła od razu - alkohol! Podszedł do baru gdzie za ladą stał o dziwo elf. Thor nie lubił elfów, ta cała ich świętość, te drzewka. - Głupie gejowskie elfy - myślał. Chciał poprosić o kufel piwa ale zdał sobie sprawę że nie ma pieniędzy. - A może? Hmm... - wyjął z kieszeni arkanitowy pierścień.
- Daj piwa elfie!
- 5 srebrnych monet to będzie. - Wszawe ceny stolicy - pomyślał Thor.
- Niestety nie mam tutejszej waluty, przyjmij ten o to pierścień. Noszą go tutejsi gwardziści, ja dostałem go w prezencie od jednego z nich. Jest bardzo cenny.
- No dobrze, wygląda na autentyczny. Dostaniesz za niego 5 butli. - 5 butli, impreza na całą noc. Krasnolud czym prędzej wziął złocisty trunek i udał się na piętro do jego pokoju.
Nazajutrz usłyszał pukanie.
- Otwieraj krasnoludzie!
Thor ledwo się ruszył, kac był w pełni swojej siły. Nie zdążył wstać gdy drzwi wyłamały się z łoskotem.
- Król oczekuje cie od rana! Coś robił?! I co tu robi elfickie piwo! Wyjaśnij zanim zetnę twoją głowę!
Thor nie wiedział od czego zacząć, groźba gwardzisty wywarła na nim wrażenie.
- Napadli mnie... - Wykrztusił - Napadły mnie elfy nieopodal tawerny, zabrali mi pierścień! W walce ukradłem im ich tobołek. Tam... Tam było to piwo. Wypiłem je by... By... By ukoić rany mi zadane.
- Nie masz żadnych ran łgarzu! - krzyknął gwardzista sięgając po swój topór. Gdy tylko ten podszedł do Thora z miejsca w którym przed wizytą olbrzyma z toporem stały drzwi wyszedł nie kto inny jak sam władca Ironforge, w towarzystwie dwóch wojowników, wyglądających na paladynów w maskach. Król miał na sobie ozdobną fioletową szatę, na której były wyszyte złocistą nicią przedziwne wzory.
- Panie... Panie ja, nie...
- Uspokój się Umgilu. Król podszedł do Thora.
- Masz coś co należy do mnie. I chcę abyś mi to zwrócił. Krasnal spojrzał na władcę, był bardzo tym zdziwiony.
- To ów naszyjnik, który nosisz. Zgubiony został wiele lat temu w bitwie pod Grim Batol. Był dla mnie cenną pamiątką przodków. Odnalazłeś go a teraz proszę cię o zwrócenie go.
- Ale.. Ale skąd...
- Skąd wiedziałem? Bardzo się nim chwaliłeś podczas jednej z twoich pijackich hulanek w tawernie w której byłeś przebywać. Zobaczył go jeden z wędrownych magów. Oni potrafią kojarzyć takie rzeczy - szczególnie że medalion miał wartość historyczną. Wieści szybko się rozchodzą, dowiedziałem się o tym i kazałem po ciebie posłać.
Thor posłusznie zdjął ze swojej szyi naszyjnik i oddał go królowi.
- Wiem że los ci nigdy nie sprzyjał, oferuje ci szkolenie w elitarnej akademii wojowników światła - nazywanych też paladynami. To zagwarantuje ci dobry początek w armii.
- Dziękuje Wasza Wysokość ale nie skorzystam. Jedyne o co proszę to trochę złota, pomyślałem że powinienem zająć się moimi polami na ziemiach Wetlands. Walka? To nie dla mnie.
- Dobrze więc, posłaniec przyniesie ci złoto. A teraz żegnaj krasnoludzie.
Król oddalił się a wraz z nim paladyni i gwardzista. Niedługo potem Thor otrzymał swoje złoto, był to dość pokaźny woreczek z monetami. Szedł na dół tawerny. - A co mi tam - pomyślał.
- Elfie, podaj piwo... Dużo piwa.
I tak kończy się albo i zaczyna pijacka opowieść naszego bohatera.

Autor:  Em3r [ 16 lis 2006, 23:48 ]
Tytuł: 

Dzień z pozoru nie różnił się od innych, jednak dla początkującego adepta sztuk magicznych Rodryka nie był zwykłym dniem. Ten dzień na zawsze miał zapisać się w historii Azeroth jako dzień, w którym on, przyszły najpotężniejszy mag rozpocznie swoją naukę. Tak przynajmniej widział to oczyma swej wyobraźni Rodryk.

Niestety, problem w tym że był dość niski. Powiedzmy sobie wprost- Rodryk był gnomem. Nie chodzi o to że był po prostu niski. On był niski nawet według gnomich standardów, co nie dawało mu zbyt dobrego startu jako przyszłemu władcy świata. Rodryk jednak był optymistą, więc przywdziewając swoją poprzecieraną w kilku miejscach szatę oraz nierozłączną część swojego ubioru- laskę z zieloną kulką (która, jak uparcie twierdził, była magiczna) ruszył dziarskim krokiem w stronę Stormwind, stolicy ludzi, w której to miał spotkać się z Arcymagiem Medinem aby przystąpić do ostatniego z testów.

Rodryk nie należał do pomocnych ludzi, jego przyjaciele (gdyby jakichkolwiek miał) opisaliby go jako ponurego, niezbyt uczynnego, i jak na swój wzrost aż nazbyt ironicznego. Nic więc dziwnego, że gdy zobaczył na swojej drodze okradaną staruszkę, zatrzymał się aby napawać się niedolą innych.

-Ta starucha na pewno miała coś na sumieniu. –Rodryk zaśmiał się sam do siebie- To pewnie jedna z tych które sprzedają zatrute jabłka nastolatkom, o których ostatnio się tyle słyszy.

Uśmiechnął się pod nosem, po czym ruszył w dalszą drogę. Po krótkim czasie dotarł do miasta. Sprawiało ono niesamowite wrażenie. Wszystkie budynki były olbrzymie i majestatyczne, co w jego przypadku było aż nazbyt odczuwalne. Rodryk nie czuł się tu zbyt pewnie, jako że była to jego pierwsza wizyta w tym mieście i nie był pewny w którą stronę powinien się udać aby dotrzeć do wieży magów. Po krótkim namyśle stwierdził że warto się kogoś zapytać o drogę. Rodryk przez chwilę badał teren po czym skierował się w stronę najbliższego strażnika.

-Zacny obywatelu, czy mógłbyś mi pomóc?- spytał gnom. Strażnik zaczął nerwowo oglądać się na wszystkie strony.
-Ekhm…na dole- odparł lekko zirytowany Rodryk
-Czego?
- Szukam wieży magów, czy mógłbyś udzielić mi wskazówki jak tam się dostać?

Po chwili gnom kierował się już we wskazanym kierunku. Rodryk nie czuł się zbyt dobrze, a jakby tego było mało zaczynało padać. Pod nogami przemknął mu szczur wielkości jego głowy.

W końcu dotarł do celu. Wspaniała wieża magów. Z daleka wyglądała na niewielką, jednak z bliska zdawała się tonąć w chmurach. Rodryk chwilę podziwiał wierzę, poczym przekroczył jej wrota. Za nimi ujrzał wielki portal przez który udał się do siedziby Medina.

Arcymag czekał już na niego w fotelu, ćmiąc swoją fajkę. Nie wyglądał zbyt mistycznie, ot, zwykły staruszek z długą siwą brodą. Idąc ulicą, nikt nie powiedziałby że to najpotężniejszy mag w całym Azeroth. Kiedy zobaczył gnoma, uśmiechnął się ciepło.
-Witam. Gotów na swój ostateczny egzamin?- zapytał z błyskiem w oku Medin.
- Możemy zaczynać.- odparł pewny siebie przyszły władca świata.
- Aby udowodnić że jesteś godny posiadania miana prawdziwego maga, musisz pokonać w pojedynku innego adepta. Tylko jeden z was będzie mógł wstąpić do naszych szeregów.- oznajmił Medin.

Arcymag wypowiedział jakieś niezrozumiałe słowa, po czym obaj znaleźli się na placu pośród drzew, z dala od miasta. Po drugiej stronie Rodryk dostrzegł swojego konkurenta. Był
chudy, w za długiej szacie i wyglądał na całkiem przestraszonego.
- Nic prostszego- zaśmiał się gnom.
Wkroczył pewnym krokiem na środek areny, po czym uśmiechnął się do rywala. Obaj zaczęli rzucać na siebie zaklęcia ochronne w ramach przygotowania. Po chwili byli już gotowi do walki.

Medin dał znak, po czym obaj rzucili się ku sobie. Rodryk był przygotowany na nagły atak, więc kiedy przeciwnik zaatakował, ten zniknął na chwilę, pojawiając się po drugiej stronie areny. Zdezorientowany konkurent starał się podbiec kawałek do gnoma, niestety jego szata nie należała do tych przystosowanych do biegania. Po paru krokach potknął się o nią tracąc równowagę. Rodryk z uśmiechem na twarzy zaczął przywoływać kulę ognia. Kiedy rozpalony obiekt leciał w stronę nieszczęśnika, ten w akcie desperacji szepnął coś pod nosem. Dosięgając celu, coś błysnęło i kula zmieniła tor lotu zwracając się ku swojemu stwórcy.

Zaskoczony gnom próbował uskoczyć, jednak skrawek jego szaty zaczął się palić. Przestraszony, zaczął ją gasić ręką.

- Widzę że lubisz bawić się ogniem!- krzyknął do gnoma bardziej już pewny siebie rywal- Mam nadzieję że równie dobrze radzisz sobie z lodem!

Po tym okrzyku, posłał w stronę wciąż próbującego się uporać z ogniem gnoma kule lodu. Ten, nadal lekko ogłuszony poprzednim atakiem, nie zdołał odeprzeć czaru przeciwnika. Coraz bardziej zdenerwowany i obolały, podniósł się z ziemi z rządzą mordu w oczach. Rywal musiał to zauważyć, bo cofnął się do tyłu. Gnom postanowił zaryzykować- przywołał magiczną tarczę, po czym cisnął w przeciwnika swoim najpotężniejszym czarem. Tym razem magiczny pocisk trafił w cel bezbłędnie. Rywal legł na ziemi, wyglądał na nieprzytomnego.

-No, to chyba załatwia sprawę

Walka nie trwała zbyt długo, jednak Rodryk czuł się bardzo zmęczony. Po pokonaniu przeciwnika, podszedł do niego Medin.

-Całkiem niezła robota. Niezbyt widowiskowa taktyka, jednak całkiem skuteczna. Myślę że należy ci się miano prawdziwego maga. Jeżeli tylko chcesz, nauczę cię tajników naszej sztuki.- powiedział- Jeżeli pozwolisz, teraz wrócę do swoich obowiązków, a ty możesz przyjść jutro z samego rana.

Takie były właśnie początki wielkiego maga Rodryka, który w przyszłości miał stać się władcą świata. Czy mu się to uda? Któż to może wiedzieć.

Autor:  Savaroth Dumitrache [ 17 lis 2006, 13:57 ]
Tytuł: 

Biegł. Całe swe dotychczasowe istnienie skupiał tylko na tej jednej myśli. „Biegnij”. Nie był w stanie zliczyć ile razy nieprzyjazne, poskręcane w agonii drzewa uderzyły go swymi gałęziami raniąc go do żywej krwi, spijając ja niczym lepki nektar wybawienia. Z każdym, coraz płytszym, oddechem płuca kurczyły się niebezpiecznie tylko po to aby końcem końców zapewne rozkurczyć się po raz ostatni i najzwyczajniej w świecie pęknąć. Mimo, że należał do elfiej rasy nie był na tyle wytrzymały by przetrwać kilkugodzinny bieg. Był uczonym, nie wojownikiem. Uczonym, który pierwszy raz za swego kilkusetletniego życia zobaczył coś tak strasznego i pięknego zarazem. Niewiele pamiętał ze spotkania, zdał sobie sprawę, że był wtedy pod wpływem jej uroku, ale zapamiętał jej słowa:

- Umrzyj. Umrzyj dla mnie elfie. Rozdrap swymi dłońmi skórę, przebij się przez ciało i podaj mi swe serce, a potem odejdź.

Przez jedną, szaloną chwilę był gotów to zrobić. Był w stanie zapomnieć o swym pochodzeniu, o tym kim tak naprawdę jest i o miłości jaka czekała go w miejscu, z którego uciekł, a do którego tak usilnie starał się teraz powrócić. Chciał zdechnąć w najgorszy sposób aby tylko na twarzy tej pięknej istoty pojawił się ostatni uśmiech, aby uraczyła go jeszcze jednym słowem, którego moc kruszyła najpotężniejsze mury. Ale wtedy stało się coś dziwnego. Głos, słyszał go już kiedyś, ten przepełniony cierpieniem i rozpaczą głos jednocześnie tak potężny i groźny jak pomruk budzonego ze snu niedźwiedzia. Odebrał go swymi elfimi zmysłami burząc rzucony na niego urok. Rozwścieczony demon wzbił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemię i już smagnąć miał go swym ogonem kiedy zatrzymał się raptownie i począł nasłuchiwać. Ktoś myślał... lecz nie nałożył barier na swój umysł toteż muzyka kontemplacji popłynęła na wszystkie strony wypełniając w ten sposób cały las.

„Jak mamy doprowadzić to do końca gdy zostało nas trzech, jeden na domiar nas zdradził.”

Elf począł wycofywać się powoli lecz sukkub zdawał się nie zwracać na to najmniejszej uwagi.

„Wciąż znienawidzeni, wciąż wyszydzani przez lud, którego małe umysły nie są w stanie zrozumieć iż ich działania podyktowane są strachem!”

Głos uderzył w obydwu niczym podmuch lodowatego wiatru.

„Mówią, że to ja jestem ślepy lecz to ich oczy nie są w stanie spojrzeć w oblicze prawdy.”

Wtedy to wycofał się dostatecznie by rozpocząć ucieczkę. Od tego czasu nie wiedział co jest za nim, nie obrócił się ani razu gnany przerażeniem dodającym mu prawie że smoczych skrzydeł.
Stawiał krok za krokiem odzyskując powoli pewność siebie, pewność w to, że został uratowany gdy nieopatrznie zahaczył stopą o wystający z ziemi konar jednego z nieprzyjacielskich drzew. Nim stracił przytomność zdołał posłyszeć jeszcze pełne pośpiechu kroki pazurzastych łap.

Delikatne muśnięcie po policzku nakazało mu otworzyć oczy. Oto przed nim klęczała jego Bogini, jego Wybawienie. Miała ciepłe dłonie, przepełnione miłością do niego i całego świata. Pełne, zmysłowe usta rozchylały się zachęcająco, a błony na skrzydłach napinały i rozkurczały co chwila.

- Probowałeś mi uciec malutki. - było to raczej stwierdzenie niż pytanie, ale głos jej niczym miód rozlał się po jego sercu.



Długi pazur jakimi zakończone były palce sukkuba przerył brutalnie policzek elfa dostając się do samego mięsa, hacząc o kości policzkowe, ten jednak zdawał się nic nie czuć i posłusznie wychłeptał własną krew podaną mu do ust przez demona, który rozchylając wargi wysunął spomiędzy nich rozdwojony, drgający co chwila język. Muzyka myśli zagrała ponownie, tym razem z potrójną siłą.

„Dlaczego wy, którzy doprowadziliście mnie do takiego losu, teraz się mnie wyrzekacie?!”

Wyrwany spod uroku elf zamachał panicznie rękoma i podpierając się nogami starał odsunąć od atakującego go sukkuba jednak potężne, ale jakby leniwe machnięcie pazurzastą łapą przeorało jego twarz niczym żyzną glebę całkowicie oddzielając żuchwę od górnej części szczęki. Elf padł martwy na ziemię ciągnąc za sobą w powietrzu krwawy warkocz śmierci, który z ohydnym mlaśnięciem rozlał się po jego policzku.

Sukkub obrzucił ciało tęsknym wzrokiem po czym wstając powoli przybrał pozycję bojową starając się określić, z której części lasu dochodzi ten niesamowity szept czyiś myśli.

„Dlaczego Ty, o Najpotężniejszy z nas zaprzedałeś im swą duszę...”

Każde słowo otaczało demona wprawiając go w dezorientacje, coraz szybciej zmieniał kierunek ataku nie będąc pewnym żadnego z nich. Zamachnął się i ciął łapą powietrze jednak nie natrafił żadnego oporu.

- Wszystko zaś po to by stać się podobnym Tobie. - jest, mocny i wyraźny, tuż za demonem. Błyskawicznie obrócił się najpierw smagając powietrze ogonem, a zaraz potem dłońmi, wykrzywiając twarz w paskudnym grymasie, który obnażył wszystkie ostre kły.

Dwa metry dalej od miejsca ataku stał... elf. Zdezorientowany demon nie wiedział w pierwszej chwili jak ma odebrać tego przeciwnika. Już po chwili jednak nabrał pewności siebie i zrozumiał. Elf nie nakładał na siebie żadnych barier, bo nie wiedział czy ktokolwiek może go usłyszeć. Twarz miał obojętną jakby masakra jego pobratymca nie zrobiła na nim wrażenia, tak samo jak widok sukkuba, jednak demon zrozumiał od razu. Elf był ślepy. Świadczyła o tym biała jak śnieg opaska przewiązana przez głowę, biegnąca w miejscu, w którym powinny znajdować się oczy. Prawdopodobnie nie wiedział nawet co dzieje się w okół niego, a potykając się od drzewa do drzewa zaszedł na tereny gdzie spotkać mógł tylko śmierć. Długi, srebrny warkocz pośrodku wygolonej głowy spływał niczym wąż po wytatuowanych plecach długoucha. Takie same tatuaże zdobiły jego klatkę piersiową, pełną na domiar blizn, których kształt nie mógł być wyżłobiony żadną znana elfom czy ludziom bronią. Stał po środku szarej, niewielkiej polanki jakby na coś czekał. Ze spuszczoną głową zdawał się węszyć. Przypominał trochę smoka wypatrującego z powietrza swej ofiary. Po chwili zamarł bez ruchu.

„Biedny głupcze. Chciałabym abyś przed śmiercią zdołał ujrzeć moje piękno.”
Sukkub strzelił ogonem niczym batem starając się poderwać elfa do biegu. Chciała aby zorientował się, że nie jest tu sam, pragnęła zasiać ziarno niepewności, które podlane kroplą krwi przemieniłoby się w kwiat przerażenia, a następnie czarny lotos. Postać jednak ani drgnęła. Uniosła tylko nieznacznie twarz przeszywając sukkuba niewidzącymi oczyma.

- Widze Cie. - szepnęła.



Czas zdał się zwolnić swój bieg. W jednym momencie sukkub nabrał przeraźliwej pewności, tak potężnej jak cios krasnoludzkim młotem, która prawie zwaliła go z nóg. Wiedział, że maska obojętności na twarzy przeciwnika jest tak naprawdę świadectwem tego, kto tak naprawdę jest łowcą, a kto zwierzyną. Był pewien, że nie będzie to walka o łup, a o wydłużenie swego życia choć o kilka sekund.

Elf rozstawił nogi stając pewniej. Stalowe półbuty jakie miał na stopach zakończone były jakby ptasimi szponami i to właśnie nimi wbił się w ziemię by zachować jak największą równowagę. Spokojnie, powoli sięgnął obydwoma rękoma za plecy i przy wtórze przerażającego zgrzytnięcia metalu o metal zdjął z nich dwa zakrzywione ostrza. Demon wiedział, że nigdy wcześniej nie dane było mu ujrzeć takiej broni, w tej jednak chwili modlił się do sobie tylko znanych Bogów aby nie musieć oglądać jej już nigdy więcej. Szerokie, masywne ostrze miało swój początek i koniec po obu stronach styliskach, zaś uchwyt znajdujący się dokładnie po środku sprawiał, że broń ta mogła równocześnie ciąć i rąbać, a osobnik o nadludzkiej wręcz sile mógł posłużyć się nią jak najniebezpieczniejszym na świecie kastetem. Po obu końcach drzewca umieszczono dwa stalowe zadziory przeznaczone zapewne do szarpania kaftanów i kolczug.

Elf poprawił uchwyt. Wbijając pazury jednej nogi w ziemię uniósł drugą i odchylił się do tyłu, tak że jego warkocz smagnął glebę. Ciszę w lesie przeszyło chrupnięcie stawów wojownika, który po chwili powrócił do poprzedniej pozycji i zamarł w oczekiwaniu.
Jakiś zabłąkany kruk przysiadł na gałęzi drzewa i przekrzywiając łeb spojrzał na widowisko.
Przerwał swym krakaniem upiorną nić ciszy. Elf zareagował błyskawicznie.

Wydając z siebie przeraźliwy ryk uniósł jedno ze swych ostrzy ze świstem nad głowę jednocześnie wyrzucając przed siebie dłoń z drugą bronią. Zwalniając pazury z uchwytu ziemi począł obracać się dookoła własnej osi przybliżając się do sukkuba w zatrważającym tempie. W ostatniej chwili demon probował wycofać się, odskoczyć, jednak i on sam wiedział, że reakcja była zbyt wolna. Ostrze z dzikim warkotem opadło na bark stwora zagłębiając się w nim i prawie oddzielając rękę o korpusu. Piekielna kobieta zachwiała się nie mogąc utrzymać równowagi przy buchającej z rany krwi i w tym momencie elf ukąsił po raz drugi. Wykorzystując lukę w obronie przeciwnika przeskoczył szybko na drugą nogę i nie zastanawiając się długo nad ciosem wyrzucił dłoń z drugim ostrzem w górę. Srebrny warkocz zafalował w powietrzu i smagnął demona po twarzy gdy broń zmierzając szybko do celu z furkotem zagłębiła się w żuchwie sukkuba
miażdżąc ją i druzgocząc. Delikatnie zwolniła pędu jednak elf z maską obojętności na twarzy pchnął ją mocniej. Zmierzające z uporem ostrze rozcięło kości policzkowe demona praktycznie oddzielając twarz od reszty ciała opadającego bezwładnie na ziemie. Krew momentalnie zalała twarz wojownika, który stojąc wciąż na jednej nodze wpatrywał się swymi niewidzącymi oczyma w głębie lasu.

Odetchnął. Spokojnie przewiesił ostrza przez plecy nie zwracając uwagi na krew biesa.
Z wolna podszedł do zamordowanego elfa i obrzucając go chwilowym spojrzeniem przestąpił przez jego ciało. Lekko strzepnął warkocz z ramienia odchodząc w głąb lasu. Na polanie został tylko kruk i to właśnie on pochwycił ostatnie myśli oddalającego się z każdą chwilą wojownika.

„Ilidanie, nadchodzę.”

Ptak przekrzywił łeb i zakrakał przeraźliwie, z paniką w oczach wzbił się pod niebiosa z jednym tylko postanowieniem, by zawiadomić o wszystkim Furiona.

Autor:  foks [ 17 lis 2006, 17:47 ]
Tytuł: 

Krótka biografia krasnoluda.
Nazywam się Drath "Pijany Topór" i jestem wojownikiem z krainy wiecznego mrozu Dun Morogh.
Urodziłem się w Khazad Dun.

Moim przeznaczeniem za młodu było zostać kowalem, tak jak nakazuję odwieczna tradycja mojego
klanu Da Anvil. Uczony byłem przez pradziada, dziada i ojca wykuwać oręż i pancerze tak
jak nakazuje krasnoludzka tradycja. Mnie jednak bardziej pociągała wojaczka i wesołe
poszukiwanie przygód, oraz picie krasnoludzkich trunków bez umiaru. Po prostu - chciałem
zostać awanturnikiem. Pewnego razu nadarzyła mi się okazja. O to z Khazad Dun wyruszała
karawana do Stormwind, w celach dyplomatycznych. Postanowiłem się zaciągnąć. Uciekłem
z domu i zaciągnąłem się jako jeden z ochroniarzy. Po długiej wędrówce dotarliśmy do
Stormwind. To co zobaczyłem bardzo mnie przeraziło. Miasto było oblegane przez Orków.
Jeszcze nigdy nie widziałem tylu zielonych , słyszałem o nich tylko w legendach. Postanowiłem
uciąć kilka łbów tym psubratom. Siekłem tu, siekłem tam i jakoś poszła nam obrona tego
miasta. Po kilku dniach dołączyłem do drużyny składającej się z dwóch nocnych elfów,
i jednego gnoma. Byłem bardzo wesoły, wojowałem i pijałem z nimi po karczmach. Jednak
moja swawola nie trwała długo. O to te nędzne i uszate istoty okradły mnie i mojego
przyjaciela gnoma Stricka Streama. Z kilkoma srebrniakami postanowiliśmy udać się z powrotem
do Dun Morogh. Gdy dotarłem do Khazad Dun spotkała mnie nie ciekawa przygoda. O to
miasto zostało zaatakowane przez jeszcze gorsze od Orków plugawe Raureny. Moja rodzina wyginęła.
Zostałem bez niczego. Z żalu i chęci zemsty postanowiłem udać się znów, tym razem sam na wyprawę.
Najpierw by podszkolić umiejętności i coś zarobić. A następnie by powybijać te plugawe
stworzenia.

Śmierć taurenom!

Autor:  Banks [ 17 lis 2006, 21:19 ]
Tytuł: 

Pewien ork o imieniu Kazragore urodził się w świecie Draenor, jeszcze przed jego zniszczeniem. Miał przyjaciela o imieniu Vendelar. Mając kilka lat postanowił zostać łowcą, a Vendelar paladynem. Żyli w krainie Nagrand. Jednak, gdy Ner'Zhul otworzył Mroczny Portal, młody łowca musiał uciekać z rozrywanego świata. Nie wiedział, o się stało z Vendelarem. Minęły lata, a żyjący w Kalimdorze, dorosły już Kazragore stał się jednym z najbardziej szanowanych łowców, zasłynął podczas bitwy na górze Hyjal. Studiował wiele ksiąg opowiadających o jego rodzinnym świecie, nie mógł się pogodzić z jego zniszczeniem. Był on jednym z najbardziej mężnych bohaterów Hordy, jednak nie miał wielu przyjaciół, jednym z nich był Tauren o imieniu Truthseeker. Podobnie jak Kazragore był łowcą, we dwoje pokonywali najpoteżniejsze potwory, zwiedzili najgroźniejsze miejsca. Pewnego dnia, gdy wróżbici hordy mieli wizje zbliżającej się Czwartej Wojny, nadciągającego Płomiennego Legionu, ujrzeli również ruiny świata Draenor, dryfującego na Twisting Nether. Jako jeden z pierwszych, oprocz głównych wodzów Hordy, dowiedział się o tym Kazragore. Pragnął wrócić do swojego świata oraz obronić go przed Legionem, nie czekał długo. Przygotował się do wyprawy, wziął swoją broń oraz wraz z Truthseekerem wyruszył na drugi kontynent, do Mrocznego Portalu. Wylądowali zeppelinem w Gajach Tirisfal. Kazragore jednak nie pałał miłością do ich nieumarłych sprzymierzeńców, toteż nie zatrzymując się w żadnym z ich miast ruszyli na południe kontynentu. W krainie znanej jako Wyżyny Arathi spotkali nieumarłego innego niż wszystkie. Był to wędrowny łotr o imieniu Vandrax, pałał się głownie zabijaniem właśnie nieumarłych braci. Nienawidził ich, nie chciał mieć z nimi nic wspólnego, nie w głowie mu było przygotowywanie Nowej Plagi. Dowiadując sie o stosunku Kazragore do nieumarłych, oraz o celu jego podróży, pomyślał, że ruiny Draenoru mogą być jego azylem od społeczeństwa nieumarłych braci, postanowił towarzyszyć Kazragore i Truthseekerowi w ich podróży. Gdy doszli już do niegdysiejszych Czarnych Grzęzawisk, przez energie wybuchającego Draenoru zmienione w Zniszczone Ziemie, pokonali demony pilnujące Portalu. Zmęczeni i wyczerpani przekroczyli próg Portalu. Na chwilę poczuli się wyrwani z rzeczywistości, by po chwili wylądowac na zmnych kamieniach Schodów Przeznaczenia w Pustkowiach. Kazragore od razu zrozumiał, że tu jest jego miejsce. Poszli przed siebie, i ku ich zdziwieniu odkryli, że inni dotarli już przed nimi, i założyli miasta, między innymi Thrallmar, do którego się zbliżali. Osadnicy powitali ich bardzo radośnie, jednak Vandrax nie spodziewał się, że ktokolwiek tu będzie. Mimo to pozostał z Kazragore. Zjedli coś w tawernie, wypoczęli, miali już wyruszać, ale Kazragore jeszczę na chwilę zaszedł do stajni. Zobaczył tam Smoka Nicości i zgromadzonych wokół niego orków, którzy bezskutecznie próbowali go usidlić. Łowca od razu pomyślał, że Smok musi byc jego. Spróbował oswoić go, a następnie usidlić. Ku zdziwieniu innych udało mu się to, czego nie potrafili nawet najlepsi Jeźdźcy. Kupił Smoka za pięć tysięcy sztuk złota, po czym wraz z przyjaciółmi ruszył przed siebie. w krainie zwanej Górami Ostrzy spotkał przyjaciela sprzed lat - Vendelara. Nie mogąc uwierzyć własnym oczom serdecznie przywitał Draenei. Rozpalili ognisko i wysłuchali historii Paladyna. Okazało się, że Vendelar uciekł w głąb krainy i przeżył zniszczenie Draenoru jedynie dzięki jego wiarze w Światło. Draenei zgodził się towarzyszyć Kazragore i jego partnerom w ich poszukiwaniu ich miejsca na ziemi. Wypoczęci i szczęśliwi ruszyli dalej. Partnerzy zazdrościli Kazragore jego Smoka ze względu na łatwość podróżowania. Jednak gdy wrócili do miasta, ujrzeli w stajniach wiwerny. Truthseeker, Vandrax i Vendelar kupili je za całe swoje oszczędności, jednak wreszcie mogli swobodnie podróżować po Pustkowiach. Ostatecznie postanowili założyć miasto na Półwyspie Piekielnego Ognia. Dzięki wiedzy Vendelara o tecnologii Draenei oraz ich latających fortecach rozpoczęli budowę miasta Kazramar, na cześć Kazragore. Zamierzali je stworzyć nad Thrallmarem, obok smugi Wirującej Nicości. Po dwóch miesiącach zbierania surowców, w czym przydały się ich latające wierzchowce, oraz intensywnej pracy wielu peonów udało im się spełnić ich marzenie. Kazramar i Thrallmar stały się najlepiej prosperującymi oraz odwiedzanymi, także przez Przymierze, miastami. W niedługim czasie Orkowie opanowali cały Półwysep Piekielnego Ognia, a Kazragore i jego przyjaciele ruszyli w głąb Pustkowi Draenoru w poszukiwaniu niezwykłych przygód.

Autor:  Timoty [ 17 lis 2006, 23:17 ]
Tytuł: 

Przechodziłem przez bramę potężnej twierdzy Orgrimmar. Przez moją głowę przelatywały tysiące myśli.
Tego dnia, o świcie, otrzymałem tajemniczy list, opisujący krwawą bitwę i zawierający rozpaczliwe
prośby o wsparcie. Niepodpisany. Zdecydowałem udać się do samego wodza, który musiał znać odpowiedzi
na nurtujące mnie pytania. Strażnicy pokierowali mnie przed oblicze władcy. Znalazłem się w wielkiej
hali na końcu, której siedział On. Odziany w skóry, a pod nimi lśniącą zbroję pełnopłytową.
Obok jego tronu oparty był ogromny młot, który przykuł moja uwagę. Spojrzałem na postać, Wiedziałem ze to on, wielki wódz
orków,Thrall. Spoglądał na mnie, a ja na niego. Po chwili Wstał i z grobowa miną odparł:
-"Podejdź młody trollu".
Z lekkim niepokojem podszedłem w stronę wodza.
Powiedziałem: -"mam ważny list..." Przerwał mi.
-"Domyślam się, o jaki list Ci chodzi" powiedział.
Zapytałem: -"zatem?"
Udaj się do Kartry Bloodsnarl ona wytłumaczy Ci i pokieruje Ciebie dalej...
Bez słowa skinąłem głową i udałem się do koszar. Domyślałem się, co mnie czeka, wiedziałem, że
zostanę werbowany. Dotarłem do ogromnej hali treningowej. Panował tutaj ogromny hałas i odgłosy
walki mieczem. Po środku sali stał generał wojenny. Była to Kartran. Spostrzegła mnie i jednym okrzykiem
uciszył wszystkich nowicjuszów. Wszyscy spoglądali na mnie. Cały czas byłem podenerwowany, ponieważ
do końca nie wiedziałem, co mnie czeka. Kartra westchnęła: "ach... kolejny do armii"
Odpowiedziałem: -"skądże, zostałem tutaj przysłany od wodza Thrall'a. Mam list, który mam Tobie przekazać.
Wzięła ten list i zaczęła czytać. Po chwili westchnęła-"ach tak...wojna w Alterac." I spojrzała
przenikliwym wzrokiem na mnie.
-"Ten list...Jest dla Ciebie ważną misja, w której liczy się każda sekunda."
Wiedziałem już ze zostałem obarczony ciężkim brzemieniem, ale nie wiedziałem, co mnie czeka, więc zapytałem"
-"W porzadku, lecz co dokładnie mam zlecone?"
Kartra odpowiedziała:
-"Masz dostrzec do wzgórz Alterac na kontynencie Wschodniego Królestwa. Potrzebują Ciebie i wielu innych
wojowników do Wielkiej Bitwy. Więcej nie wiem, ale myślę ze reszty dowiesz się, w Tarren Mill niedaleko Gór Alterac"
Powiedziałem -"W porządku, podejmę się tej misji. Będę bronić honoru Hordy za wszelką cenę. Nawet, jeżeli
przyniesie mi to śmierć zrobię wszystko, co w mej mocy, aby wykonać ją"
Kartra wykrzyknęła:
-"Widzę ze będzie z Ciebie wspaniały wojownik. Zatem ruszaj młody skrytobójco"
Spojrzałem na nią i skinąłem głową.
-"Bywaj"
Dosiadłem mojego wierzchowca i ruszyłem w stronę Zepplina. Miałem mętlik w głowie gdyż miałem przeczucia
że cos się stanie. Cały czas się czegoś obawiałem. Na horyzoncie widziałem już wierzę goblinską, do której przybijały
Zeppliny. Po paru godzinach wędrówki dotarłem do niej, a następnie do Wschodniego Królestwa, dokładnie do
Trisfald Glades. Tereny Forsaken. Ruszyłem, zatem w stronę Hillsbrand Foothill's terenu odwiecznych walk Hordy z Przymierzem.
Wędrowałem poprzez las Silverpine aż w końcu dotarłem. Wydawała się to taka spokojna kraina,lecz nie dałem się
zwieść i wiedziałem ze to tylko złudzenia. W koncu dotarłem do wioski Tarren Mill. Czekała już tam niewielka grupa przybyszów
z Kalimdoru. Widziałem wielu Orków, Taurenów, a nawet Forsaken. Widać po nich było ze szykowali się do wojny.
Zszedłem z wierzchowca, po chwili podszedł do mnie jeden ze strażników i zapytał:
-"witaj młody Trollu, co Ciebie sprowadza do naszej wioski"
Odparłem: -"zostałem tutaj przysłany aż z Kalimdoru z Orgrimmar od samego Thralla, abym wstąpił w szeregi
armii w Górach Alterac" Strażnik pokierował mnie do miejsca, w którym zbierała się armia Hordy. Ruszyłem tam natychmiast i zza wzgórza ukazała mi się
ogromna wataha gotowa do bitwy. Dołączyłem do nich, czym prędzej. Szukałem dowódcy, aby się zameldować ze oto jestem.
Młody Ork wskazał mi ogromnego Taurena dosiadającego swoją bestię Kodo. Był to druid, dowódca armii w bitwie o wzgórza Alterac.
Podszedłem do niego i moim oczom ukazał się mój przyjaciel. Krzykąłem:-"Sunwalker!"
Postać odwróciła się w moja stronę i z wielkim rykiem odparła:-"Timoty mój bracie! To Ty?! Nie wierze własnym oczom. Jakim cudem się tutaj znalazłeś?!"
Usmiechnełem się i odpowiedziałem: -"Zostałem tutaj przysłany przez Thralla aby was wspomóc?
Sunwalker powiedział: -"zatem dołącz do nas i stan w pierwszej lini razem ze mną bracie"
Nic już nie powiedziałem i szykowałem się do bitwy, która w każdej chwili mogła się zacząć.
Było słychać bębny wojenne i nadchodzący ze wszystkich stron okrzyki bojowe. Ja jako jedyny
skrytobójca postanowiłem trzymać się w ukryciu zdala od wiru walki. Czekalismy w niecierpliwości.
Nagle za wzgórza na polanie zaczęła się pojawiać Armia Przymierza. Dziesiątki Ludzi, długo uchych elfów, karłowatych krasnoludów i kilku niskiego wzrostu humanoidów zbliżało się do
naszej watahy. Łowcy byli przygotowani do otworzenia pierwszej salwy strzał.
Nagle usłyszałem potężny Taureński okrzyk bojowy "Za Hordę!"
Wszyscy się zerwali do walki i tłum hordy poleciał w stronie przymierza.
Po chwili zza moich pleców usłyszałem szept Sunwalker'a. Odwróciłem się i zwątpiłem.
Widziałem ogromnego Lwa, który ukrywał się w mroku. To Sunwalker w postaci lwa. Był w koncu druidem a zatem miał zdolności zmiennokształtne.
Postanowiliśmy trzymać się razem i atakować z zaskoczenia.
I stało się. Pierwsza salwa strzał poleciała. Padło kilku ludzi. Wojownicy zaszarżowali w stronę pierwszej ślini.
Wszyscy nasi kapłani pobiegli za nimi, aby ich utrzymywać przy życiu. Nasz plan był taki, aby postarać się wyrżnąć wszystkich lub, chociaż część kapłanów uzdrawiających wojowników.
Zakradliśmy się do nich i szybkim pchnięciem poległo dwóch z nich. Jeden z pobliskich wojowników biegł w naszą stronę. Sunwalker
szybko odbiegł od tego miejsca, lecz ja stanąłem jak wryty. Widziałem tylko ogromny młot lecący w moja stronę. Wiedziałem ze już po mnie.
Nagle usłyszałem potężny ryk: -”rawr!" Cos nagle odepchnęło elfiego wojownika i powaliło na ziemie.
Był to nasz dowódca w postaci ogromnego niedźwiedzia. Krzyknął -"ukryj się!" Szybko zatopiłem się w cieniu i zakradłem się do
owego elfa. Zajęty parowaniem ciosów Sunwalkera pchnąłem go kilka razy w plecy sztyletem i po chwili padł trupem.
Sunwalker już się zmienił w postać Taurena, aby mnie uzdrowić, lecz nagle dostałem czymś ciężkim w głowę i padłem oszołomiony.
Nie wiem, co to było, lecz po jakimś czasie obudziłem się skuty w jakimś lochu.
Przy wyjściu stało 2 strażników. Byłem wciąż ogłuszony. Spojrzałem na kajdany i zasmiełem się cicho.
Powiedziałem do siebie: -"czy oni nie wiedza ze nie ma najmniejszego sensu mnie skuwac?"
Szybko pozbyłem się łańcuchów i ukryłem się w cieniu. jeden ze strażników wszedł i zanim krzyknął na alarm dostał pchniecie w plecy i padł.
Drugiego załatwiłem bez najmniejszego problemu. Próbowałem się wydostać z tych cholernych lochów. Słyszałem już powoli dobiegające z zewnątrz bojowe stąpnięcia Taruenów.
Piach sypał się z sufitu. Wiedziałem ze Horda będzie decydować o losach tej bitwy. Biegłem jak najszybciej ku górze.
Zauważyłem ze budynek, w którym się znajdowałem był główną wieża Przymierza, w której znajdował się dowódca. Postanowiłem zakraść się do niego.
Był sam, wszyscy jego strażnicy pobiegli chronić wejścia. Wiedziałem ze jego śmierć zakończy losy tej walki.
Siedział spokojnie nie ruszał się. Wyglądał jakby na kogoś czekał. Bez najmniejszego problemu zakradłem się za jego plecy.
Już miałem mu zadać szybkie pchniecie,lecz nagle zamarzłem. Była to lodowa bariera, która otaczała dowódcę. Okazał się on arcymagiem.
Zamknął oczy i zaczął, inkantowac jakieś słowa. Gdy już się uwolniłem z lodowej pułapki zacząłem biec w stronę owego generała.
W ułamku sekundy w moja stronę poleciała ognista kula. Instynktownie uchyliłem się i uniknąłem tego pocisku.
Z rękojeści oszołomiłem maga i zadałem kilkanaście szybkich pchnięć, po czym Arcymag padł na ziemię. Cały drżałem.
Krew była wszędzie. Jednym słowem jego ciało nawet nie dałoby się pozszywać. Wybiegłem, czym prędzej na szczyt wierzy.
Widziałem moich braci walczących dzielne do ostatniej kropli krwi. Rozejrzałem się wokoło. Sunwalker mnie spostrzegł i już wiedziałem po jego spojrzeniu ze jest dumny. Po chwili z radością wykrzyknąłem.
-"Bracia! Alterac jest nasze!"

Autor:  futrol [ 18 lis 2006, 00:15 ]
Tytuł: 

Był to jeden z tych znienawidzonych, upalnych dni. Żar rozpalonego w górze słońca był nie do zniesienia. Nogi zatapiały się w parzącym piasku niczym w rozgrzanej smole. Podróż przez pustynię nie mogła jednak czekać. Młody Pudzian wiedział, że ciąży na nim wielka odpowiedzialność.

Wydawałoby się, jakoby czas stanął w miejscu. Słońce czaiło się wciąż w górze, tak jakby ktoś na złość je zawiesił tuż nad głową Pudzianka. Lekki powiew wiatru przeradzał się w euforię, płuca momentalnie się rozszerzały i nabierały świeżego tlenu, tak bardzo w tych chwilach potrzebnego. Serce uderzyło raz jeszcze i … Wszystko ucichło. Koniec. Koniec upojnego powiewu. Pudzian poczuł na sobie rękę, która wpychała go z powrotem do gara gotującej wody, z którego tak bardzo pragnął się wydostać.

Wędrówki nie widać było końca. Cały czas przed oczami miał cel, skupiał na nim całą swą uwagę. Znał wartość tego, co niósł ze sobą. Wiedział, że nie może przynieść zawodu jego braciom.

I znów powiew wiatru musnął jego rozpalona twarz. Klekotanie jego rozradowanego serca słychać było zapewne na pięć mil. Mógł czuć się spokojnie, wiedział że wróg nie zapuszcza się w te krainy, głośne bicie serca nie potrafiłoby go zdradzić. Mimo to rozejrzał się wokół, lecz dostrzegł jedynie tańczące kaktusy. „Wariuję”- pomyślał. Potrząsnął energicznie głową, lecz te zwariowane kaktusy nie zniknęły. Co więcej, zaczęły błyskawicznie rosnąć. Pierw wzwyż, potem wszerz, falowały radośnie przed oczyma, przedstawiając coraz to nowe kształty. Pudzianka przeszył strach, a może i przerażenie. Nie wiedział, czy to jedynie wytwór jego wyobraźni, czy to jednak realne zagrożenie. Bez zawahania zrzucił maluczki plecak z pleców, wszak gnomie plecy bawoła nie uniosą. Dwa zręczne szarpnięcia i zapięcie nie stanowiło już przeszkody do wnętrza torby. W ręku Pudzianka nagle zjawił się upragniony przedmiot, mały, blaszany, z czymś w środku. Pudzianek zmierzył wzrokiem swych zielonych wrogów i otworzył ów przedmiot. Przestrzeń przeszyło ciche syczenie. Na dłoniach poczuł lekki chłód. Serce zabiło raz, po czym znów ucichło. Rozpoczęła się inkantacja. Z ust Pudzianka wydobył się szept. „Teraz ja jestem Sprite, a ty jesteś pragnienie”. Z kolejnym zabiciem serca stało się jasne, tańczące kaktusy nie mają szans ze sprajtem. Orzeźwiony Pudzianek podniósł ze spokojem torbę i ruszył dalej w podróż.

Autor:  celtik [ 18 lis 2006, 10:18 ]
Tytuł: 

Lirena urodziła się w małej elfickiej osadzie Farenplace, która mieściła się na skraju puszczy Faren. Życie w wiosce toczyło się leniwie. Większość mieszkańców zajmowała się uprawą roślin, lub zbieraniem owoców. Mieszkańcy Farenplace mieszkali w pełnej zgodzie z przyrodą. Kultywowali już dość zapomnianą religie drzew. Uważali ,że każde drzewo jest święte i posiada dusze jak inne stworzenia.
Gdy Lirena miała sześć lat na skraj lasu przybyła duża grupa Orków dowodzona przez garstkę goblinów. Jak się okazało byli to pracownicy wielkiej korporacji” Ratzz i Syn”, która zajmowała się przeróbką drewna. Mieli swoje tartaki w całym kraju .Gdy firma zaczęła wycinki lasu mieszkańcy nie mogli zostać bierni. Ponieważ pertraktacje i tłumaczenia nie dały żadnych działań. Elfy zaczęły działania dywersyjne podpalały bale drewna psuły maszyny i przeganiały peońskich drwali z lasu. Wielka korporacja nie mogła sobie pozwolić na to aby garstka elfów psuła im interesy. W nie krótkim czasie do Farenplace został sprowadzony oddział Orków z samego Ogrimmaru. Pewnej nocy brutalnie spacyfikowali całą wioskę. Zabijając wszystkich i paląc wszystkie domostwa. Przeżyła tylko jedna osoba mała Lirena. Gdy bandyci weszli do jej domu ona ukryła się pod łóżkiem widziała śmierć swoich rodziców. Sparaliżowana strachem nie była w stanie się ruszyć dopiero gdy dotarły do niej płomienie trwające jej dom. Coś w niej drgnęło. Zaczęła uciekać w głąb lasu. Biegła tak długu póki starczyło jej sił.
I tak oto Lirena zaczęła swoje nowe życie sama w ogromnym lesie. Na szczęście pożar nie rozprzestrzenił się na resztę lasu. Większość dzieci w Jej sytuacji niechybnie by zginęła, ale nie ona poprzysięgła zabić wszystkich tych ludzi. Z czasem Lirena wyrosła na silną i przede wszystkim zwinną kobietę. Potrafiła pokonać każdą bestie w puszczy i z czasem to ona stała się najbardziej groźną istotą w lesie. Jej ulubioną bronią był łuk i dwa dość spore sztylety(zdobyte na pewnym niebieskim wędrowcze ), które dla zwiększenia efektywności pokrywała trucizną z miejscowych roślin. Gdy czuła się gotowa( miała wtedy około 20 lat) zaczęła akt zemsty. Przez te czternaście lat na skraju lasu została zbudowana całkiem spora osada i tartak Na początku jej ataki były nieśmiałe o ile można je tak nazwać. Na przykład o poranku znajdowano całą straż z strzałami plecach, lub zwiadowców powieszonych na drzewach .Z czasem doszło do tego ,że robotnicy bali się opuścić osadę i musiano zaprzestać prac. W krótkim czasie został znów sprowadzony odział najemników lecz teraz wynik potyczki był z goła inny. Gdy tylko weszli do lasu spadł na nich grad strzał, a Lirena skacząc po drzewach z niewiarygodną szybkością i zwinnością unikała ataków. Gdy zostało już około dziesięciu wojów stanęli w kręgu wtedy Lirena wpadła w środek kręgu i błyskawicznie wszystkich rozczłonkowała. Tego samego wieczoru gęsty dym spowijał się nad osadą , ziemia nasiąkła krwią. Zemsta została dokonana, ale w duszy Lireny został niedosyt , więc obrała następny cel aby syn Ratzza zobaczył śmierć własnego ojca tak jak ona musiała oglądać śmierć swojego. Wydała oficjalną wojnę korporacji.

Autor:  Davish [ 18 lis 2006, 12:57 ]
Tytuł: 

Ostatni pozostały przy życiu Wyznawca Wszechmogącego biegł krętą uliczką miasta. Za jego plecami dało się słyszeć kroki jego prześladowców, którzy z każdą mijającą sekundą zbliżali się do walecznego paladyna. Zebuchna podczas tych ostatnich chwil swego życia myślał o swych poległych przyjaciołach i o tym czy dzięki ich poświęceniu pozostali będą mieli wystarczającą ilość czasu by uwolnić Blokersa i jego uwięzionych kompanów. Gdy kilka godzin wcześniej czterej paladyni wyruszyli by spróbować swych sił w walce z Wipealusem nikt z nich nie zdawał sobie sprawy że całe miasto jest przeciwko nim. Gdy minęli pierwszy zaułek zostali zauważeni przez jednego z mieszkańców, który natychmiast wszczął alarm. Mieszkańcy pobliskich domów wyszli na ulice i zaczęli maszerować w stronę Wyznawców Wszechmogącego. Totem Wipealusa spowodował że w oczach tych niegdyś przyjaznych ludzi o złotych sercach, płonął ogień nienawiści oraz żądza mordu.
- Ludzie co z wami ? – przemówił do upadłych mieszkańców miasta Eventin – Nie dajcie się kontrolować zlej mocy Wipealusa, zwalczcie jego urok i pomóżcie nam przywrócić porządek w naszym pięknym mieście.
Nikt nie zwracał uwagi na słowa paladyna. Mieszkańcy miasta pogrążeni w głębokim transie byli coraz bliżej. Eventin rozkazał swym przyjaciołom by schronili się w bąbelku ponieważ mordowanie niewinnych ludzi byłoby czynem niegodnym prawdziwych paladynów. Wtedy rozpoczęła się ich daremna ucieczka która trwała niewiele ponad godzinę i zakończyła się gdy paladynom skończyła się mana i wygasły ich tarcze. Pierwszą ofiarą żadnego krwi tłumu stał się Eventin, który padł od miecza jednego z wieśniaków. Widząc to Slavo próbował mu pomóc. Rzucił się on na mężczyznę który śmiertelnie ranił Eventina i zaczął bombardować jego twarz pięściami. Udało mu się zadać trzy ciosy gdy został uderzony widłami innego mieszczucha i stracił przytomność, której już nie odzyskał. Widząc to Gerlad rzekł do Zebuchny:
- Uciekaj ja odwrócę ich uwagę
- Zostanę z tobą by walczyć – rzekł stanowczo Zeb
- Walczyć ? Naszym zadaniem było bronić tych ludzi a nie ich zabijać. Obraz który tutaj widzisz jest dowodem na to jak bardzo zawiedliśmy. Nie wolno nam krzywdzić tych ludzi, już lepsza będzie śmierć. Uciekaj i jeśli ci się uda pomóż pozostałym uwolnić Blokersa i przywrócić porządek. Niech Wszechmogący będzie z tobą !
Po tych słowach Gerald rzucił się w tłum zadnych krwi mieszczuchów i tym samym dał Zebuchnie chwile na to by mógł uciec. Niespełna kwadrans później ostatni z pozostałych przy życiu Wyznawców Wszechmogącego także leżał martwy na bruku jednej z ulic miasta Equilibrity. Zeb umierał z uśmiechem na ustach zdając sobie sprawę że są rzeczy gorsze niż śmierć – mieszkańcy miasta z pewnością mogliby o tym zaświadczyć.

Mniej więcej w tym samym momencie gdy Zebuchna wyzionął swe ostatnie tchnienie trzech druidów ukrytych w miejskim laboratorium niedaleko ryżowych pól zastanawiało się co robić dalej.
- Widzieliście co oni zrobili Wlikowi ? – zapytał z wyraźnym przerażeniem w głosie Coen.
- Rozszarpali go jak kurczaka wielkanocnego – westchnął Dourde – gdybyśmy nie weszli do laboratorium po dynamit spotkałby nas ten sam los.
- Wiem, nawet w czwórkę nie dalibyśmy rady – z niedowierzaniem kręcił głową Coen - jak to się stało że całe miasto jest pod urokiem Wipealusa ?
- Nie wiem, ale domyślam się że nie miał on większego problemu z mieszkańcami miasta jeśli udało mu się przeciągnąć na swą stronę naszych najwybitniejszych wojowników – wyjaśnił Maksymilian.
- Ktoś z was ma jakiś plan ? – zagadnął Dourde – Czasu mamy coraz mniej a pożar pól ryżowych na pewno zwróci uwagę Wipealusa i ułatwi Łotrom prześlizgnięcie się do więzienia.
- Nie ma szans żeby udało się podpalić pola tego przekletego żółtka – zaklął Coen – jest ich tam za dużo. Nawet jeśli wzniecili byśmy pożar, natychmiast zostałby on ugaszony.
- Zawsze można wysadzić tą pracownie – mówiąc te słowa Maksymilian wskazał na całkiem spory zapas dynamitu leżącego pod ścianą – taki wybuch sprawi że w mgnieniu oka będzie tutaj całe miasto.
- Wiatr wieje w stronę centrum miasta – rzekł Dourde – ogień na pewno się rozniesie, a ludność jest w takim stanie że raczej nie da rady ugasić pożaru, co gorsza mogą zostać uwięzieni i spłonąć razem z miastem.
- Myślę że w tym wypadku śmierć będzie dla nich niczym łaska Wszechmogącego – Maksymilian ruszył w stronę skrzynek z dynamitem – Pozostaje mi tylko zapytać co z nami ? Raczej nie uda się nam stąd wydostać bez konfrontacji z opętanymi mieszkańcami, których jest zdecydowanie za dużo by podjąć walkę. No i oczywiście ktoś musi wysadzić te beczki – po chwili ciszy Maks dodał – Ktoś z was ma pomysł jak to zrobić ?
- Ja zostanę tutaj i podpalę dynamit – rzekł Dourde – wy spróbujcie się wydostać, po waszym wyjściu odczekam dziesięć minut i wtedy odpalę lont. Co wy na to ?
- To bardzo szlachetne z twojej strony, ale nie wierzę żebyśmy mieli szanse się stąd wydostać więc zostaje z tobą – rzekł z uśmiechem na twarzy Maksymilian – Coen może spróbować przedostać się pod Bastylie i pomóc Łotrom, samemu będzie miał większe szanse powodzenia.
Coen odmówił i pozostał w pracowni wraz z Dourde i Maksem. Kilka minut później w pięknym mieście Equilibrity miała miejsce ogromna eksplozja, która zapoczątkowała pożar, który w kilka godzin strawił całe miasto. Kółko Druidzkie za wykonanie swojego zadania zapłaciło najwyższą cenę, jednak ich poświęcenie nie poszło na marne. Po drugiej stronie miasta Cicheostrze wraz ze swoimi Łotrami ukrywającymi się w pobliżu Mrocznej Bastylii Wipealusa dostrzegł znak i czterej zabójcy ruszyli by wykonać powierzone im zadanie.

Autor:  mistrzu19 [ 18 lis 2006, 14:43 ]
Tytuł: 

...Przy moim łożu siedzieli wszyscy przyjaciele i rodzina. W ostatnich chwilach przypominałem sobie najpiękniejsze rzeczy ze swojego życia. Pamiętałem walkę na terytorium Hordy, gdzie poległo większość moich kolegów, z którymi byłem w bliskiej przyjaźni od czasów wstąpienia do gildii strażników Stormwind. Sam zostałem ranny i moje życie zakończyłoby się szybciej niż spodziewałem. Orkowie i taureni zgotowali nam zasadzkę. Lecz na tym polu bitwy nie wszyscy byli wrogami. Młody i niedoświadczony ork nie był przyzwyczajony do zabijania. Gdy widział jak jego przyjaciele przelewali ludzką krew czuł, że robią coś złego. Stał na polu bitwy patrząc jak giną jego wrogowie, słyszał krzyki ludzi, wycie orkow i ryczenie taurenów. Wtedy mnie dostrzegł. Powoli i nieśmiało zaczął się zbliżać. Nagle w porywczym skoku jego topór zawisł tuz pod moją szyją. Dostrzegłem jednak w jego oczach niezdecydowanie, tak jakby nie miał zamiaru mnie zabijać. Odrzucił topór na bok. Odszedł ode mnie, usiadł przy drzewie i skulił się. Podejrzewałem, że zaczął płakać, on jednak rozmyślał nad swoim dzieciństwem, o tym jak jego ojciec uczył go jak należy zabijać, przywoził mu z wypraw wojennych niewolników i kazał na nich trenować. Zrozumiał, że nie chce by jego życie było taki same, że gdy wróci do domu znowu będzie musiał przechodzić te wszystkie męki i cierpienia, zabijać niewinnych ludzi. Wstał, podszedł do mnie i wziął mój miecz. Jeszcze raz spojrzał mi w oczy ze smutkiem, podniósł miecz i ... wbił go z powrotem w ziemię. Uklęknął nade mną. Nie potrafił mnie zabić. Opowiedziałem mu o mojej rodzinie, o szczęśliwym życiu w krainie Azeroth. Patrzył na mnie z jakimś dziwnym blaskiem szczęścia w oczach. Wyjawił mi, że popełni samobójstwo jeśli dalej Przymierze i Horda będzie toczyć ze sobą wojny. Poradziłem mu aby wyruszył w inny świat, gdzie nie ma wojen ani konfliktów. Tylko niewielu wiedziało o istnieniu krainy (w tym ja) Outland, gdzie wszyscy żyją normalnie. Dałem mu mapę, na której był pokazany teleport do tego miejsca. Nie wiedział, że istnieje trzeci świat. Mogli się tam dostać osoby o dobrym sercu. Źli ludzie zostawali skazywani na ciężką pracę aby odkupić swoje grzechy Nie zobaczyłem go nigdy więcej. Myślę, że udało mu się trafić do miejsca, gdzie będzie czuł się szczęśliwy. Mój oddech stawał się coraz płytszy, w końcu odszedłem z tego świata....

Autor:  CoverT [ 18 lis 2006, 17:34 ]
Tytuł: 

Na początek życzę powodzenia wszystkim uczestnikom konkursu.
Oto opowiadanie:

W karczmie „Pod Włochatym Taurenem”
Kamień Infernala

Karczma „Pod Włochatym Taurenem” znajdowała się przy drodze do Stormwind.
Zachodzili do niej kupcy, poszukiwacze przygód i normalni ludzie lubiący wypić.
Przy starym, drewnianym stole siedział człowiek odziany w strój farmera. Był on średniego wieku, miał długie, ciemne włosy i dominujący wzrok. Popijał piwo zakąszając od czasu do czasu chlebem.
Była to noc jak każda inna, ludzie w karczmie bawili się, tańczyli, grali, a czasem spierali.
Jednak tej nocy stało się coś niezwykłego. W drzwiach karczmy stanęła wysoka osoba z orężem w ręce. Błyskawica przeszywająca niebo rozświetliła na chwilę jego postać. Miał on ciemnozielone, długie, oklapłe włosy. Jego twarz była blada niczym skała, a ręce pozbawione skóry. Odziana w czarne szaty weszła do środka. Był to nieumarły. Muzyka umilkła, w karczmie stało się cicho. Słychać było tylko przeraźliwe sapanie ożywieńca.
Wypowiedział niezrozumiałe dla wszystkich słowa:
- Krush Varok de ro Infernal.
Ciemnowłosy mężczyzna rozpoznał w tym tylko jedno słowo: „Infernal”.
Infernale były piekielnymi stworzeniami, bardzo przypominające golemy.
Ten stwór szuka Kamienia Infernala, którego zdobył mężczyzna w walce z Lich'em.
Usłyszał on w głowie głos, stwór nawiązuje z nim telepatyczny kontakt.
- To ty Kairomie... Wróciłem po Kamień, który nam odebrałeś.
- Nigdy wam go nie oddam ! - rzucił bez wahania mężczyzna.
- Oddaj nam go, albo zginiesz... - groził ożywieniec
- Stoczmy o niego walkę... Jeśli mam zginąć to tylko z honorem !
- Cha cha cha.... Dobrze nędzny człowieku. Będziesz miał swoją walkę. Zatem Wyjdźmy stąd...
Przekaz telepatyczny się skończył.
Kairom był zalany potem. Wyszedł na zewnątrz zaraz za potworem. Na podwórzu było zimno, lekki wiatr ocierał się o policzki Kairoma. Patrząc na przeciwnika poczuł niepokój, bał się. Przekaz znowu nadszedł.
- Zatem zaczynajmy...
Powiedziawszy to uniósł swój długi miecz. Był on zrobiony z kości i łusek smoka.
Usta przeciwnika wygięły się w lekki uśmiech.
Kairom wyciągnął swój oręż. Rękojeść była owinięta w czerwony kawałek materiału, a klinga zrobiona z magicznej kory entów. Otaczała go niebieska aura dodająca właścicielowi większej siły.
Nieumarły rzucił się na mężczyznę, lecz on z łatwością sparował jego cios. Na odgłos uderzających się mieczy ludzie powychodzili z karczmy, by obejrzeć widowisko.
Kairom z wielką siłą zaatakował ożywieńca raniąc go w lewą rękę. Stwór wydał z siebie odgłos bólu. Po kilkudziesięciu minutach walki mężczyzna zaczął biec na przeciwnika chcąc mu zadać cios i nagle z ręki stwora wystrzelił żółto-złoty promień. Kairom padł na ziemię. Walka była skończona. Potwór podszedł do niego i przyłożył rękę do czoła.
- Gdzie jest Kamień ?
Mężczyzna zmuszony przez czar odpowiedzieć rzekł:
- W moim domu ... Jest na północ od karczmy przy jeziorze. Kamień leży w kufrze... Jest otwarty...
Stwór pojechał we wskazane miejsce. Zabrał Kamień ze sobą i spalił jego dom.
Kairom widział z daleka ogień, wiedział, że to jego dom...
- Zemszczę się.... - rzekłszy to zamknął oczy.


By CoverT

Autor:  Enhu [ 18 lis 2006, 18:17 ]
Tytuł: 

CoverT napisał(a):
Krush Varok


Obrazek

nice blade

sry za oft, ale nie ma już topicu do pogawędek na temat tego konkursu

Autor:  CoverT [ 18 lis 2006, 18:22 ]
Tytuł: 

Masz mnie :-)
Ale słowa z innych gier chyba nie są zabronione ;] ?

Autor:  Kafiorr [ 18 lis 2006, 18:31 ]
Tytuł: 

Sobota 18 listopoada 2006 Dziennik Anthariona Server: Argent Dawn

Część I


Może sie wydawać dzień jak co dzień ,lecz ten dzień rózni sie od wszystkich innych...
Dziś ja wraz z moimi przyjaciólmi ruszamy do Molten Core.Podniecony i gotowy do walki
chodze po Ironforge.Wszyscy w Ciszy czekamy na 21:00... sekundy jakby stawaly sie minutami,
a minuty godzinami...bo w koncu każdy szanujacy sie bohater czeka na przeciwstanie sie władzom
Blackrock. Nagle Dowódca każe spotkać sie pod Górą BlackRock. Słysząc te słowa odrazu wchodze na mojego
konia i poruszam się tak szybko niczym Hipogryph.Przyjechalem na miejsce spotkania ostatni...
wszyscy smiejąc sie zemnie śpiewali pieśn
,,Polska Biało-czerwoni, Polska Biało-Czerwoni''
Wytrąciło mnie to z równowagi ponieważ w tym dniu mieliśmy odciąć się od rzeczywistosci i czuć sie jak
prawdziwy wojownicy, którzy jak sie może wydawac idą po pewną śmierć. Wchodzimy do środka, gorąco jak w piekle..
Zejście po wielkim lańcuchu było nie lada wyczynym dla mojego Druida.Znudzony ciągłym schodzeniem w dół,
spytałem się o to czy nie możemy iść szybciej.. odpowiedz mojej drużyny byla nastepująca
-A co sie stao?
-nic
-to sie zamknij i idz dalej !
W moich myślach zaczęło powstawać pytanie na które nie miałem odpowiedzi..
Co ja tu robie?

Autor:  CoverT [ 18 lis 2006, 18:35 ]
Tytuł: 

roball napisał(a):
KONIEC CZASU...

Autor:  Shadhun [ 19 lis 2006, 04:34 ]
Tytuł: 

Savaroth byłeś moim faworytem lobbowałem dzielnie na twoją korzyść :( . Gratulacje dla zwycięscy.

Ogólnie w moim odczuciu Savaroth, Chrisq, hldn a pózniej taka mała przepaść ;)

Autor:  Timoty [ 19 lis 2006, 08:03 ]
Tytuł: 

Gratulacje =]

Autor:  JoJ3kz [ 19 lis 2006, 09:32 ]
Tytuł: 

grats ;]

PS: Roball czekamy na konkursy z prepaidami :wink:

Strona 1 z 3 Strefa czasowa: UTC + 1
Powered by phpBB © 2000, 2002, 2005, 2007 phpBB Group | Copyright © 2001-2012 MMORPG.pl Team