multikulti okiem polaka mieszkającego we Francji:
I. Wódka
Kiedy do Polski trafiły rodziny sprowadzone przez Miriam Shaded, okazało się, że trzy z nich trafiły do sąsiedztwa mojego przyjaciela, który od czasu do czasu dzielił się ze mną nowościami. Początkowa rezerwa zmieniła się we wzajemną ciekawość ze strony Syryjczyków, jak i Polaków. Starsi, poza życzliwym "hello", nie potrafili wyartykułować ani jednego słowa w jakimkolwiek europejskim języku. Przeciwnie, dwudziestoletni Syryjczyk nawijał płynnie po angielsku i wkrótce syn kolegi zakumplował się z nim. Dwa miesiące temu napisał mi, że w pewien piątek, obydwaj chłopcy poszli sobie po prostu na wódkę. Ot tak, normalnie. Kilka tygodni temu, dwie rodziny wyjechały do Londynu, prawdopodobnie wkrótce wyjedzie i trzecia. I dobrze, niech jadą. Może odnajdą tam to, czego szukali. Jedno jest pewne - w Polsce krzywdy nie zaznali i raczej ciepło wspominać będą swój pobyt u nas.
II. My, Francuzi jesteśmy narodem tolerancyjnym i multikulturowym!!!
- Hehehe, ale u Was w Polsce to tak trochę śmiesznie jest. Byłam raz u Was w Zakopanem i trochę pojeździłam po Polsce. Wy tam macie same kościoły hehe - rzekła mi pewnego jesiennego dnia w 2013 r. podstarzała pani inżynier. Jako że sam wliczam się w katolicki zaścianek, to nie wiedziałem do końca czy się nabija, czy chwali, więc przyjrzałem się jej badawczo.
- No bo my, Francuzi, jesteśmy narodem tolerancyjnym i multikulturowym!!! Francja jest domem dla każdego i żadna religia nie jest tu faworyzowana - dodała, dumnie unosząc podbródek znad zawalonego zeszytami laboratoryjnymi biurka.
I nic, tyle. Wróciłem do pracy, ale z jakiegoś powodu, jej słowa wracały do mnie wielokrotnie, w ciągu dwóch kolejnych lat.
III. Czwartek
W czwartek było dość chłodno. Zwłaszcza że te pierdoły mają 100-letnie, drewniane okna, więc ziąb wpijał się w rzyć. Pamiętam, że szeregowałem próbki do elektroforezy, gdy sms zabrzęczał po raz czwarty. Durne reklamy dzwonków, no ileż kuźwa można... A jednak nie. Patrzę - mama: "gdzie jesteś? Był zamach na dziennikarzy". Faktycznie, w pobliżu od dłuższego czasu kręcił się helikopter, gdzieś z oddali wyły syreny. Powiedziałem o tym Francuzom, jeszcze nie wiedzieli. Do końca dnia nikt nie odezwał się słowem na ten temat. Pomyślałem - no a czego durniu oczekujesz, ci ludzie są w szoku. Protest odbył się niedługo potem. Mój znajomy Francuz krwi algierskiej (urodzony we Francji - matka Algierka, ojciec Francuz) postanowił protestować po cichu, w domu. Wówczas jeszcze nie było jasne, czy w tłumie nie obudzi się mały Hitlerek i czy nie wyniosą go na butach. Było wręcz przeciwnie - Francja zaprotestowała przeciwko łamaniu wolności słowa. Byliśmy Charlie. Aż do sierpnia tego roku, kiedy redakcja Charlie Hebdo przedstawiła Jezusa chodzącego po wodzie, na tle tonącego, syryjskiego dziecka. Teraz Francuzi nie chcą być już tak bardzo Charlie. Ja natomiast zawsze uważałem ten tygodnik za kupę cuchnącego gówna (a jestem zadeklarowanym wielbicielem ksenofobicznych żartów). Kilka tygodni po zamachach zapytałem jednej Francuzki, co ona do cholery o tym wszystkim sądzi. Przecież mają ewidentny problem. Trudno było jej wykrztusić z siebie jakiekolwiek zdanie, ale w końcu wykrzyczała mi: "Musimy wykonać podwójny wysiłek, aby Francja była dla Muzułmanów domem!!!". Brzmiało to wówczas jak komunikat błędu Windowsa, zwłaszcza, że "My, Francuzi jesteśmy narodem tolerancyjnym i multikulturowym!!!". Nic z tego nie rozumiałem i niespecjalnie chciałem rozumieć, jako że kończył mi się kontrakt i wróciłem do mojego słodkiego kraju, gdzie odżyłem, zregenerowałem siły i nadrobiłem stracony czas z bliskimi. Słowa Francuzki zaczęły pobrzmiewać echem dużo później, gdy okazało się, że zatrudniono mnie znowu we Francji. Tym razem trafiłem do miejsca zdominowanego kompletnie przez imigrantów różnych narodowości, w tym z krajów muzułmańskich.
IV Pakistański wichrzyciel
W biurze umieszczono Francuza, dwóch Polaków, Brytyjczyka i Pakistańczyka. Ten ostatni okazał się wyjątkowym ziółkiem. Otwarcie manifestował pogardę dla wszystkiego, co francuskie. Narzekał też na swojego szefa, bo "nie dość, że Żyd, to w dodatku c**j", mawiał (w tej kolejności). Już zupełnie poza dyskusją. Moi znajomi z egzotycznych krajów mają jedną cechę wspólną - niechęć do Żydów. I raczej się specjalnie z tym nie kryją. Jest to dość wymowne, biorąc pod uwagę, że tuż obok mojej pracy znajduje się niewielki instytucik żydowski, którego dzień i noc pilnują uzbrojeni w karabiny żołnierze. Ale czasem tak właśnie trzeba, jeśli "Francja ma być domem dla wszystkich". Pewnego dnia zauważyłem, jak owy Pakis siłuje się na korytarzu z jednym Francuzem - tak po przyjacielsku. Jako, że odbiła mi głupawka, pokazałem palcem na tego drugiego i krzyknąłem "TY RASISTO!". Napoleon wyprężył się, poczerwieniał i jakby odwoławszy się do swoich tradycji wojennych, nawiał do swojego pokoju, pozostawiając nas z rozdziawionymi ustami. Po chwili dotarł do nas absurd tej sytuacji i zataczaliśmy się śmiechu, przybili "żółwika" i poszli wieczorem na piwo. Mojemu koledze - jak twierdził - Taliban zafundował takie pranie mózgu w ichniejszej wersji szkółki niedzielnej, że uciekając do USA, zdążył jeszcze zagłosować w wyborach na ekstremistów, tłumacząc to prostym: "hyhy, chcecie więcej Islamu, to proszę bardzo". Powiedział, że przyjeżdżając do Stanów, udał się do biura imigracyjnego, gdzie musiał udowodnić, że był ofiarą opresji. Tam zaś, w oparciu o ogólne dane wywiadowcze, ustalano czy jego historyjka trzyma się kupy. Afgańczyków przyjmują ponoć z automatu. Stany ponoć mają niepisaną umowę o udzielaniu azylu wszystkim, których bombardują i są w tym wypadku bardzo precyzyjne. Kolega nie lubi Afgańczyków. Uważa ich za pasożytów, żyjących na koszt Pakistanu, domagających się pomocy w ich podróży do krajów docelowych (nie dopytałem, jaka to pomoc). W Pakistanie o Afgańczykach krążą memy, że jest to leniwy i roszczeniowy naród. Pewnego dnia, do Pakistanu przyjechał jakiś francuski polityk i stwierdził publicznie, że "Francja zaprasza do siebie wszystkie ofiary wojen i konfliktów". Wywołało to śmiech wśród Pakistańczyków, którzy robili zakłady o to, kiedy cały Afganistan przeniesie się do Francji. O samych Afgańczykach mówi, że częsta u nich jest mentalność ofiary: "no do cholery jasnej! Życie mi już tak dokopało, że należy mi się coś od niego! Ja już swoje wycierpiałem, niech teraz mi ktoś pomoże". Stąd też poszukiwacze zasiłków - twierdzi.
Mojego kolegę skierowano następnie do Cindy, która życzliwie poinformowała go, że ma rok na znalezienie studiów lub pracy i niech stawi się z powrotem tego a tego, o godzinie tej a tej. Pakis nadrobił zaległości w edukacji, miał nawet dobrą pracę, a przy okazji przeszedł przez większość możliwych form demoralizacji, jakie tylko miał pod ręką - od prostytutek, po narkotyki i leki na receptę. Trochę zachłysnął się tą wolnością... aż przyszedł czas refleksji, buntu i powrotu do korzeni - już po zatrudnieniu we Francji: przychodził, mieszał Francuzów w błotem przy każdej możliwej okazji i krytykował na każdym kroku. Dosłownie - jak mu się zszywacz zaciął, potrafił stwierdzić, że "hue hue, francuska myśl technologiczna. Nic dziwnego, że działa jak kawał psiego gówna". Żenady dodawał fakt, że moi francuscy koledzy, choć poirytowani, trzymali usta zamknięte na kłódkę. Nikt nie odważył się mu nawet zasugerować, że powinien zamknąć japę. Przy obiedzie, moi koledzy uwielbiali dyskutować na prowokacyjne tematy - zdrady małżeńskie, romanse, itp. Wówczas odzywał się Pakistańczyk i rozpoczynał niewinny temat o religii. W ten sposób przy stole natychmiast panowała cisza i każdy dbał już tylko o swój talerz (poza nami, mnie akurat tematy religii interesują. A zresztą przecież sam jestem człowiekiem księgi i się tego nie wstydzę). Jakoś wtedy zabrałem go znów na piwo i spytałem, dlaczego jest takim małym, wrednym terrorystą (tak zresztą do siebie mówiliśmy - cześć Polaczku, cześć terrorysto). I zaczął się żalić. Powiedział, że nie ma za grosz szacunku do Francuzów, za relatywizm i obłudny eurocentryzm. Można im narobić na głowę, a oni udadzą, że to czapka. I jeszcze ta ich obłuda i slogany o równości - dodał - ludzie równi nie traktują innych równych z tak oczywistym dystansem, a wręcz strachem. Wytłumaczyłem mu, że Francuzi nienawidzą dyskutować publicznie o trudnych tematach (a mają przecież piętno kolonizatorów) i że jest tutaj gościem, więc może by tak się dostosował i skończył pierdzielić? Powiedział, że mógłby... ale co mu zrobią? Po kilku pytaniach pomocniczych, udało mi się dowiedzieć, że jego francuscy znajomi traktowali go z pewną dozą wyższości, a przynajmniej tak to odebrał. Gdy sugerowano mu do poczytania francuskich filozofów, myślał: "a co to ja? kozie z tyłka wypadłem? Bo my w regionie nie mamy dobrych filozofów?". Powiedział, że podchodzi z dystansem do tych wszystkich naszych osiągnięć cywilizacji: - brytyjski feudalizm załatwił nas na cacy i umocnił na wieki wieków zryte prawa klanowe - i feudalizm był dobry - powiedział. - Później mordowaliście się jak porąbani, my zaś byliśmy obok tego. Europa w wyniku traumy wyewoluowała miłość, przyjaźń i muzykę, a u nas wiele się nie zmieniało. Teraz Europa narzuca miłość, przyjaźń i muzykę innym - bo jest to dobre, gdyż powstało w Europie. Za dziesięć lat znowu będziecie się wyrzynać i ktoś przyjedzie do Pakistanu prosić o solidarność - i będzie to dobre, bo będzie wymagać tego Europa, najcenniejsza, najlepsza.
A Francuzów nie lubi za to, że mówiąc dużo o "wartościach europejskich", nikt nie próbuje o nie walczyć, jakby nikt w nie nie wierzył.
Nie powiem, to ostatnie skwitował dość celnie. Podczas mojego kilkuletniego stażu w tym kraju, widziałem tylko raz jak pewna Szwajcarka zrównała z ziemią Hindusa, który stwierdził, że "lesbijki, mimo że ładne, też wypadałoby leczyć".
V: Czy Francuzi się zintegrują?
Tytuł trochę przewrotny, ale wyjaśni się w trakcie. Nasz Pakistańczyk skończył kontrakt około miesiąc temu. Jego miejsce zajął zahukany uchodźca z Libii, który teraz jest moim studentem
. Dobry, uczciwy, acz zagubiony i pozbawiony pewności siebie chłopak. Ojciec - emerytowany żołnierz armii Kadafiego. Mama - nauczycielka w szkole. Zostali w Libii, on wyjechał się uczyć. Czasem coś ściska mi serducho, gdy np. dzwonimy do swoich matek. Ja, pytając jak mija jej dzień, on - spytać, czy wszyscy żyją. Ambitny i inteligentny chłopiec. W dodatku ma gest. W dniu zakończenia ramadanu chodził cały podekscytowany i w ramach celebracji, kupił nam wszystkim cukierki. Widocznie nie wytłumaczyli mu, że tu "nie wypada" się obnosić z religijnością
. Zmarszczył też czoło, gdy usłyszał, że nasz pękaty Turek obżerał się w Ramadan.
W rok nauczył się francuskiego niemalże płynnie. Spytałem go zatem, czy ma jakichś francuskich przyjaciół. Spuścił głowę, jakby ze wstydem i powiedział, że nie za bardzo. Później zadałem to samo pytanie sobie - i faktycznie, mam trochę francuskich przyjaciół, z którymi regularnie się widuję, ale jednak GRO obcokrajowców trzyma się razem i większość moich znajomych to właśnie ci. Połączmy to teraz z polityką osiedlania uchodźców/azylantów w specjalnych dzielnicach i dodajmy kropelkę obojętności tubylców. Włala - państwo w państwie gotowe. Wracając do punktu pierwszego - tutaj nikt nikogo nie bierze na wódkę. Tak po prostu i po ludzku. Nikt nie wykazuje tej ciekawości, badawczości. Nikt nie chce integracji. Nie chcę też być niesprawiedliwy dla Francuzów, bo poznałem kilku takich, za którymi będę autentycznie tęsknić po powrocie do Polski.
Po zamachach w Charlie Hebdo, rząd francuski organizuje obowiązkowe szkolenia dla obcokrajowców spoza UE. Polega to na tym, że znudzony facet opowiada o francuskich wartościach, podstawowych zasadach prawnych itd. Jest też kurs francuskiego. W końcu przecież My, Francuzi jesteśmy narodem tolerancyjnym i multikulturowym!, a także Musimy wykonać podwójny wysiłek, aby Francja była dla Muzułmanów domem!. W konfrontacji z moimi obserwacjami, wygląda to nieco inaczej: tak, tolerujemy ich obecność, ale niech za kwestie ich integracji odpowiada państwo. My umywamy od tego ręce, będziemy po prostu grzeczni.
VI. Piniendze
Jak napisał Ahaswer, myli się ten, kto myśli, że imigracja jest nieopłacalna, a multikulti jest jedynie zlepkiem lewackich dyrdymałów i objawem choroby psychicznej Europejczyków. Nie. To "owijanie w bawełnę" jest skutkiem intratnego biznesu. Nawet mając rzesze siedzących na zasiłkach nierobów, wpływy podatkowe tych, którzy pracują (a przecież jedni i drudzy wpuszczają kasę do obiegu), powodują opłacalność polityki proimigracyjnej - a tak przynajmniej było aż do wiosny arabskiej. Zostawiając chwilowo słupki...
Mój francuski kolega wygadał się raz, że oni uwielbiają wykwalifikowanych pracowników z problematycznych krajów. Po pierwsze - ci ludzie nie mają nic do stracenia. Można zatrudnić ich na roczny kontrakt i będą kopać się po tyłkach, wyrabiając 150% normy, żeby tylko nie musieć wracać do siebie. Są też grzeczni.
Z tego powodu wolą ich od np. Polaków, którzy co prawda są pracowici, ale potrafią odpyskować, jak im się coś nie podoba.
Nie muszę mówić, że moi przyjaciele bardzo dobrze wyczuwają te pobudki. W trakcie mojego pobytu w nowej pracy, poznałem nieco Arabów, Azjatów, ale najbardziej zaimponowali mi Irańczycy. Autentycznie - wieczna sztama z Persami. Oglądając finały negocjacji międzynarodowych nt. przyszłości Iranu, trząsłem się, jakby chodziło o moją rodzinę. To, ile pomocy, dobroci i życzliwości doznałem od tych ludzi, nie spotkałem u żadnej innej nacji. Obecnie w Iranie najwięcej do powiedzenia ma Ajatollah, ale sami Persowie podchodzą do Islamu z przymrużeniem oka. Wkurza ich surowe prawo obyczajowe, na które starają się mieć "wywalone" tak bardzo, jak tylko to możliwe. Jednocześnie, wieloletnie embargo sprawiło, że wszystkiego nauczyli się sami. Serwis wirówki? Nie ma sprawy. Po co wysyłać do Niemiec, skoro można przemycić części przez Pakistan, a następnie zamontować je samemu. To cenieni w świecie inżynierzy.
Do czego zmierzam? Wielu z nich rozważa powrót do Iranu, bo nie radzą sobie z presją i zawieszeniem w niepewności. Iranki są w stanie zaakceptować to, że będą na nowo nosić firanki
. Mężczyźni zaś "w najgorszym wypadku", będą sączyć wino po kryjomu. Nie powiem, trzymanie ludzi w szachu wyszło Francuzom świetnie, ale na krótką metę - zwłaszcza, gdy przyjezdni widzą, że muszą zasuwać dużo ciężej, niż reszta.
VII. Podsumowanie
Moje obserwacje bazują na kontaktach z wykształconymi ludźmi, pochodzącymi z różnych mniej lub bardziej muzułmańskich krajów. Pomiędzy nimi, jak i Francuzami występuje ewidentna bariera. Przybysze wyczuwają tu dystans, a nawet strach - a przede wszystkim, niemożność prowadzenia dialogu na równych zasadach. Często czują się jak dzieci specjalnej troski, którymi nie chcą być. Francuzi zaś oczekują, że kwestie więzi społecznych załatwią za nich programy rządowe i "mądra polityka". Błagam - nie wpadnijmy nigdy w podobny korkociąg. Jak napisał Ahaswer - przyjęliśmy tych Czeczenów i nie było z nimi problemów. Dlaczego?
Ano dlatego, że nie było sprawnie maszyny dojenia obcej siły roboczej, a jedynie społeczeństwo, z którym musieli się scalić. Musieli nauczyć się języka, pójść do roboty, a pewnego razu, jakaś parówa z Podkarpacia zabrała ich na wódkę i skarmiła ogórem kiszonym. Rano zbudził ich dzwon kościelny... a ich dzieci będą Polakami. ZROBILIŚMY TO DOBRZE, bo zrobiliśmy to SAMI. I nie kalkulowaliśmy. Przyjęliśmy ludzi, nie cargo! A Francja? Czy ktoś zastanawiał się, dlaczego we Francji zwolennicy ISIS to najczęściej drugie pokolenie imigrantów? Dlatego, że ich rodzice byli Francji wdzięczni za to, że użyczyła im lokum, ale już dzieci tam urodzone, nie mają za co Francji dziękować. Czują izolację. I to prawda - czują. Znajomy o kongijskich korzeniach jest tutaj "czarnuchem", a w Kongo "Francuzem". Francuzka o korzeniach marokańskich nabawiła się tu depresji, bo na każdym kroku czuje, że Francja jakby jednak nie jest jej domem. A nie ma gdzie wrócić. Pijany Algierczyk, który podszedł do naszego stolika przy barze i spytany o narodowość, stwierdził: "francais provisoire".
Mamy więc podwójną narrację - tę oficjalną, z kolorowych broszurek i kursów integracji... i tę codzienną - szarą i szpetną. Dodając do tego czynnik ekonomiczny, niskie wykształcenie i obecność jakiegoś nawiedzonego imama, który wytłumaczy i zaakceptuje, mamy radykalizację wśród młodego pokolenia, które odizolowane i pozbawione solidnych wartości w kraju urodzenia, poszukuje kręgosłupa i stabilności poza nim. Francja nie chciała "integracji". Francja wybrała chciwą multikulturowość. Zaryzykuję stwierdzenie, że to, co udało się Polsce, to multietniczność, z ograniczonym aspektem multikulturowości. Nie czyniliśmy nigdy specjalnych regulacji w prawie, aby "wszystkim kulturom było dobrze po równo" (np. zdejmowanie krzyży, żeby kogoś tam nie urazić). Trzymaliśmy się twardo swego, a przybysze mieli naszą gościnność i opiekę. I szanowali nas.
Nie wiem, co się stanie w perspektywie kolejnych lat... czy Europa Zachodnia nie wybierze sobie "jakiegoś rządu, który za nich załatwi problem przybyszy", ale nie idźmy śladami tych chciwych krajów. Nie twórzmy gett. Polacy mają w sobie pewną cnotę - ciągle umieją jeszcze rozmawiać. Czy prawak, czy lewak, ludzie nie mają takich barier wyrażania poglądów, jak tutaj. Mam nadzieję, że tacy pozostaniemy. Nie poszukujmy rozwiązań w modelach francuskim, czy nawet niemieckim, bo nikt dziś nawet nie udaje, że to u nich nie wyszło. Ten mityczny Zachód zdał wiele egzaminów, ale nie ten. Nie tym razem. I choć czasem, wylegując się na hamaku koło Sekwany, widzę uśmiechniętych ludzi różnych nacji, wesołe mieszane małżeństwa, to jednak mój bliższy kontakt z nimi uzewnętrznił zadry, które nie wróżą Francji - a może nawet Europie - nic dobrego.
szczególnie daje do myślenia przedostatni i ostatni akapit.