Boję się powrotu PO i PSL do władzy. Pamiętam dobrze te czasy. Pamiętam tę duszną atmosferę. Moje dzieci wyrywane z łóżek w wieku sześciu lat, odprowadzane do szkoły. Pamiętam ich płacz. Ich łzy. Wyciągały rączki: "tato, tato!", a ja nie mogłem nic zrobić. Szwadrony MEN rozrywały im plecaczki, wyciągały pączki, batoniki. Rzucały je na "stosy wstydu", jak nazywano te ogniska, i paliły. Pamiętam to. Pamiętam te spojrzenia kolegów z pracy, kiedy szliśmy na obiad. "A ty nie jesz ośmiorniczek?", pytali z uśmiechem. Pamiętam te uśmiechy. A mnie nie było stać na ośmiorniczki. Wstyd. Brałem więc kredyt, brałem chwilówkę obiadówkę i jadłem ośmiorniczki. Jadłem te macki pierdolone. Pamiętam to. Albo kiedy mój kolega Sławek pytał mnie o godzinę. Co chwila pytał. A ja nie miałem zegarka. I znów wstyd, bo on miał. Za 150 000 złotych. Z pensji urzędnika. Pamiętam to. Osiem lat pytań o godzinę. Osiem lat wstydu. To się wszystko przekładało na moją rodzinę. Mój ojciec - marszałek województwa. Matka - jego zastępca. Wujek sekretarz biura. Jego żona w sejmiku. Siostra radna. Pies siostry - główny doradca do spraw ochrony środowiska. I tylko ja nie na etacie państwowym. Pamiętam te rozmowy przy stole. "Weź udział w konkursie na szefa delegatury NIK", mówił ojciec, "Takie proste pytania mają na egzaminie, aż żal nie startować". "Skąd wiesz, że proste", pytałem. "Jak ty wystartujesz, to będą proste", odpowiadał ojciec, "Zresztą sam je sobie wcześniej przeczytasz". A ja nie chciałem być szefem delegatury. Ojciec się obraził. Matka też. Tak samo, wujek, jego żona i siostra. Pies nasrał mi na dywan i zgwałcił poduszkę. Ale najgorzej było na koniec, po wyborach. Dwa tygodnie w domu niszczarki chodziły. Ojciec tak się rozpędził, że przy okazji przemielił całą moją kolekcję Świata Książki, razem ze starymi Gamblerami i CKM-ami spod łóżka. Koledzy w pracy wynosili z biura parowary, wieże CD, żyrandole, czajniki, kostki z sedesów. Co się dało. Tylko ręczniki papierowe zostawili, ale na wszelki wypadek wszystkie obsmarkali, żeby nikt ich już nie użył. Mnie kazali wziąć sobie krzesło. Nie chciałem. "Bierz, bierz", mówili, "podwieziemy cię do domu służbowym autem, bo jeszcze trochę papierów twojemu ojcu wieziemy". No to wziąłem to krzesło. Ale nie podwieźli mnie, bo kierowcy służbowego auta wyssali przez rurkę całe paliwo z baku. I zostałem sam z tym krzesłem na ulicy, jak ten chuj w parowarze. Pamiętam to.
|